Kolejny już rowerowy wyjazd na kresy, planowany był od dobrych kilku lat. I jak to w życiu, za każdym razem coś się nie składało. Jednocześnie z każdym kolejnym rokiem rosła determinacja, by wreszcie się tam wybrać.
Ostatecznie w roku 2016, udało się podopinać różne kwestie i mimo średnio letniego lata ruszyć w trasę.
Kilka dni przed terminem wyjazdu robię wizę i śledzę prognozy pogody, które zapowiadają się niespecjalnie optymistycznie.
Nic, wiza zrobiona - trzeba ruszać.
Tym razem, trasa przebiega z Terespola do Grodna, mocno okrężną drogą. Prowadzi ona bocznymi drogami, przez kompletnie nieznane mi wcześniej wioski i miejscowości. A skrócony opis przejazdu przedstawiam poniżej.
Wczesnym rankiem ruszam pociągiem ze Szczecina na wschód.
Do Terespola docieram z jedną przesiadką w Warszawie Zachodniej i wieczorem jestem już na miejscu. Zgodnie z planem, bookoję się w tutejszym szkolnym schronisku PTSM. Warunki super. Na samą myśl, że to najbardziej luksusowy nocleg na całej trasie, robi się jakoś refleksyjnie.
Powoli zaczynam żyć innym kresowym wymiarem.
Rankiem pakuję sprzęt na rower, żegnam z sympatyczną opiekunką schroniska i koło godziny 9 ruszam w kierunku przejścia granicznego Terespol/Brześć.
Zapowiada się ładny dzień. Słońce pięknie świeci, niebo błękitne i nic nie zapowiada problemów.
Na polskim szlabanie podpytuję jeszcze polskiego celnika, czy Białorusini puszczają na rowerze. Niestety odpowiedź nie jest jednoznaczna.
Przejeżdżam nasz punkt kontrolny, mijam sznur samochodów i wyluzowany sunę remontowanym mostem przez Bug na Białoruś. Już z daleka widać białoruski szlaban i wpatrującego się we mnie białoruskiego pogranicznika. Dojeżdżam do szlabanu i tu niestety sielanka się kończy.
Białoruski pogranicznik sprawdza paszport i kiwając głową oznajmia: "na viełosiepiedzie nie lzja"
kategorycznie odmawia przejazdu rowerem przez granicę. Na nic zdają się tłumaczenia, że kilka dni temu dzwoniłem do Terespola i dostałem info że przepuszczają rowerzystów.
No i prawie miałem rację.
Mówi że i owszem, przepuszczają, ale tylko zorganizowane grupy firmowane przez klub rowerowy, lub biuro podróży, a do tego jeszcze trzeba mieć sterty papierów ze stemplami różnych pseudo ważnych instytucji. W międzyczasie podchodzi jeszcze białoruska celniczka i przysłuchuje się mojej dyskusji.
Widzę, że rozmowa robi się bezcelowa i tracę tylko czas. Zawijam się i jadę na polską stronę. Tu wypatruję busa, który przewiózł by mi rower. A tu jak na złość droga pusta po horyzont. Lipa - myślę. Mija cenny czas a ja kwitnę dobre pół godziny - bez efektu.
Od czasu do czasu na terminal podjeżdża jakaś osobówka. Zaczynam powoli tracić nadzieję na jakąś okazję.
Wreszcie po dobrej godzinie w oddali zamajaczył upragniony autobus. To polski rejsowy bus z Białej Podlaskiej. Szybko podbiegam do kierowcy, krótka rozmowa i pakuję rower do bagażnika. Jest super. Ruszamy. W środku sami Białorusini.
Na białoruskim przejściu, wspomniana celniczka przysłuchująca się mojej rozmowie z białoruskim pogranicznikiem, zbiera paszporty od pasażerów. Poznaje mnie i życzliwie się uśmiecha. Jeszcze tylko odprawa celna i suniemy do Brześcia.
Wysiadam w centrum Brześcia i żegnam z kierowcą. Próbuję wyjechać z miasta, tak by trafić na drogę w kierunku Czerny. Nieco pobłądziłem, ale ostatecznie się udaje. Za miastem oddycham już pełną piersią.
W miejscowości Płoska oglądam ładną, dużą cerkiew i sunę dalej na Czerny. Tu również ładna duża cerkiew. Chwila odpoczynku i ruszam w dalszą drogę. Z Czerny skręcam na Wołoski. i Raczki.
Droga dość dobra, cały czas wygodny, dość nowy asfalt. Im dalej od Brześcia tym więcej szutru i nieoznakowanych skrętów. Od Raczek niestety już tylko same drogi szutrowe. Kilka kilometrów dalej, w wiosce Saki podpytuję o drogę na Chmielewo, rowerzystę w jakimś uniformie zakładu energetycznego. Mówi, że jedzie tam służbowo na jakiś przegląd i może mnie podprowadzić. I tak kilka kilometrów jedziemy razem, niezbyt równą szutrówką. Całą drogę rozmawiamy i przy okazji opowiada mi sporo ciekawostek o regionie.
W miejscowości Chmielewo żegnam się z przewodnikiem i jadę obejrzeć piękny, duży kościół, po czym ruszam jakieś 2 kilometry za wioskę, by obejrzeć zabytkowy monastyr. Monastyr robi wrażenie, choć przyznam, że liczyłem na więcej. Po obejrzeniu ponownie wracam do wioski Chmielewa. W jedynym tu sklepiku kupuję coś do jedzenia na wieczór i zgodnie ze wskazówkami przewodnika ruszam nieco za wioskę, by rozbić namiot na wioskowej plaży nad niewielkim jeziorkiem.
Miejsce faktycznie bardzo dobre na biwak.
Wieczorkiem przychodzi kilkoro młodych ludzi z wioski, by się pokąpać. Potem, siedzą na trawie i dość długo rozmawiają, kompletnie nie zwracając uwagi na mój namiot i rower. No i super.
Wieczór dość ciepły, bezwietrzny i cichy. Tylko od strony wioski dochodzi dźwięk piłowania. Klimacik sielankowy - tak jak lubię.
Ranek znowu wita mnie słońcem, choć aura nieco wietrzna.
Powoli zwijam obóz i ruszam na północ. Jakieś dwa kilometry dalej, na rozwidleniu dróg, przy drewnianym krzyżu - godnie z wczorajszymi wskazówkami, skręcam w prawo i polną drogą pośród łanów zbóż jadę na wschód. Po chwili z lewej strony pojawia się niewielka polska wioseczka Liasoty.
Według opowieści napotkanego wczoraj przewodnika, jest ona znana w okolicy, gdyż mieszkają tutaj wyłącznie Polacy i w okolicy utarła się tradycyjna nazwa "Polska wioska". Ponoć do dzisiaj tutejsi mieszkańcy mówią wyłącznie po Polsku i zachowują stare polskie tradycje.
Z oddali widać kilkanaście chat i traktor jadący środkiem wioski. Sprawia wrażenie nieco jakby wyludnionej.
Jadę dalej, w kierunku wioski Żitin. W wiosce przecinam osfaltową szosę i jadę w kierunku miejscowości Łojki i dalej na Stiepanki. W Stiepankach ładny kościółek. Dalej kieruję się na Sechnoviczi, gdzie kolejna niewielka drewniana cerkiewka.
Za Sechnowiczami przecinam główną szosę i podjeżdżam jeszcze około kilometra do wioski Matiejeviczi, by obejrzeć zabytkową drewnianą cerkiew. Bardzo ładna. Po obejrzeniu wracam z powrotem do głównej szosy Żabinka-Prużany i jadę nią na północ w kierunku miejscowości Hanki - Bajary - Ogorabniki - Motiasy.
W Bojarach łapie mnie ulewa, którą przeczekuję pod dziurawą wiatą przystanku autobusowego. Nieco dalej w wiosce Kivaciczy stary, zaniedbany, zarośnięty polski cmentarz z ładnymi, zabytkowymi polskimi nagrobkami. Przykro patrzeć, bo nagrobki już się rozlatują, a między nimi zarośla po pas i bezładnie powyrastane wielkie drzewa powodujące jeszcze większą degradację. W centrum zabytkowa drewniana dzwonnica, też zaniedbana, pełniąca rolę składu, czy rupieciarni. Na tabliczce napis, że jest ona pozostałością po XIX-wiecznym, nie istniejącym już, też pewnie drewnianym kościółku.
Z wioski Zawiersze ucinam nieco trasy i wygodnym skrótem przez las dojeżdżam do głównej szosy prowadzącej na Próżany. Niestety nie ma tu jakiegoś sensownego skrótu i trzeba jechać główną szosą. Na szczęście, mimo moich obaw okazuje się ona niezbyt ruchliwa i jedzie się całkiem przyzwoicie jak na drogę krajową.
Po dłuższej jeździe jednak zaczyna mnie ona nużyć i wypatruję sensownego zjazdu.
Po dobrych 30 kilometrach zjeżdżam w las i po chwili wjeżdżam na polne drogi, mijając kołhoźniane krajobrazy.
Kieruję się na wioskę Linowo 1. Tu zaczyna się asfalt, którym jadę dalej na Araby, Tkacze, Repiechy, Winiec i Sosnówka.
Co jakiś czas pojawia się droga szutrowa, ale dość równa i jedzie się znośnie.
W Warażytach interesujący, niewielki drewniany kościółek, lub kapliczka.
Od Sosnówki już tylko wygodny, świeżo położony, dość pusty asfalt.
Całkiem spokojnie i bezstresowo, dojeżdżam do Sielca.
Tu oglądam ładny kościółek i niewielką cerkiewkę. Kupuję coś na kolację i ruszam w kierunku jeziora, poszukać dogodnego miejsca na biwak.
W oddali znowu pojawiają się ciemno-brunatne, burzowe chmury. Podkręcam tempo i rozglądam się za dobrym miejscem pod namiot.
Linia brzegowa niestety dość odkryta i silnie wieje od tafli jeziora, więc rozbicie namiotu odpada. Jadę więc do końca grobli. Za mostem skręcam w las i po około 100 metrach znajduję przytulne zaciszne miejsce pod sosnami, tuż obok kanału.
Odgarniam szyszki i szybko rozbijam obóz. Niedługo potem zaczyna padać.
W nocy konkretna ulewa. W namiocie tak ciemno, że kompletnie nic nie widać. Po prostu ciemność.
Niestety wysłużony już namiocik, gdzieniegdzie zaczyna nieco przeciekać. Mimo to, obojętnieję na ten szczegół i dość szybko zasypiam.
Od rana, znowu na szczęście świeci słońce.
Podsuszam rzeczy, zwijam namiot i ruszam do głównego duktu.
Na moście nieopodal mojego obozowiska studiuję mapę i zastanawiam się którędy jechać.
Alternatywnych, sensownych dróg prawie wcale, a wszędzie dookoła bagna.
Na szczęście na horyzoncie pojawia się gajowy na motorku. Pokazuję mu mapę i podpytuję o drogę.
Radzi, by jechać nową szutrową drogą zrobioną niedawno przez leśników, specjalnie do wywózki drewna z wycinanego lasu.
Wspomniana droga zaczyna się jakieś 3 kilometry stąd, więc nie jest źle.
Dokładnie tłumaczy jak ją odnaleźć. Chwilę jeszcze rozmawiamy, po czym zgodnie ze wskazówkami ruszam dalej w las.
Droga beznadziejna. Co i rusz wielkie koleiny pełne wody po nocnej ulewie. Wręcz nie da się jechać.
W obawie przed zerwaniem szprych zsiadam z roweru i dalej idę pieszo. Nawet pieszo czasem trudno ominąć wielkie kałuże z wodą.
Idę tak dobre dwa kilometry. Komary o dziwo niezbyt dokuczają, więc idzie się spoko.
Z czasem, przeciskanie między kałużami a krzakami zaczyna nieco nużyć.
Na szczęście po dłuższym marszu dochodzę do polanki wspomnianej przez leśnika, skąd zaczyna się wspomniana dość wygodna droga szutrowa.
Z radością wsiadam na rower i w pełnym relaksie sunę do przodu. Droga rzeczywiście bardzo wygodna i nawet jeszcze nie garbata.
Zero ludzi. Dookoła totalna przyroda, a ja sunę środkiem bagien całkiem nową, wygodną szutrówką.
Wszędzie wokół teren bagnisty, i tylko ta droga jest nieco wypiętrzona ponad poziom bagien. Zwierzaki mają tu idealne tereny do bytowania, bo teren totalnie niedostępny. W okolicy słychać bardzo wiele odgłosów różnej zwierzyny.
Mija godzinka, druga, a ja wciąż sunę przez las z bagnem po lewej i po prawej stronie. Powoli do mnie dochodzi co by było, dyby nie było tej drogi. Strach pomyśleć. Uff.
Nawet na mojej mapie GPS jej nie ma, a telefon pokazuje że jadę totalnie przez sam środek mokradeł. Jest cool.
Po drodze robię krótki postój pod leśną wiatką zrobioną pewnie przez leśników, po czym znowu ruszam dalej. Droga przyrodniczo piękna, ale jakby ciut już zaczęło mi się dłużyć.
Wreszcie docieram do wioski Alba i tu zaczyna się wygodny asfalt.
W centrum wioseczki oglądam ładną, niewielką XVII - wieczną drewnianą cerkiewkę. obok murowana dzwonnica. Znowu przyfarciło, bo akurat przyjechał pop i pozwolił obejrzeć cerkiewkę od środka. Chwilkę rozmawiamy i ruszam dalej. W wioseczce Kvaseviczi robię krótki odpoczynek na przydomowej wiejskiej ławeczce i przy okazji chwikę rozmawiam z wioskowymi babulkami, które akurat siedziały na ławeczce w domku naprzeciw.
Za wioską znowu zaczyna się droga szutrowa, ale nawet dość wygodna. Po około 3 kilometrach w oddali widać już Kossovo. Zjeżdżam z górki i już jestem w centrum Kossowa.
Jadę obejrzeć duży, ładny kościół, w którym był ochrzczony Tadeusz Kościuszko.
I znowu poszykowało, bo akurat trafiam na autobusową wycieczkę z Polski, więc kościół jest otwarty.
Podłączam się do grupy turystów, by nieco posłuchać opowiadań przewodnika. Po chwili słuchania i odpoczynku ruszam na zachód w kierunku dawnej (nie istniejącej już) wioski Mereczowszczyzna w której onegdaj urodził się Tadeusz Kościuszko.
Jadę na zachód jakieś 3 kilometry wygodnym, mało ruchliwym asfaltem. Na miejscu, naprzeciw zamku, ładnie zrekonstruowana rodzinna chata Tadeusza Kościuszki, wraz z budynkiem gospodarczym. Okolica dość urokliwa. Po chwili podjeżdża wycieczka z Polski spotkana wcześniej w kościele w Kossowie. Turyści wysypują się z autobusu i robi się dość gwarno.
Na niebie znowu deszczowe chmury, z których zaczyna siąpić mżawka. Deszcz niezbyt wielki, więc, by nie tracić czasu, ruszam w dalszą podróż.
Wracam do Kossowa i tu odbijam na północ w kierunku na Słonim.
Niestety tuż za Kossowem asfalt się kończy i dalej cały czas tylko droga szutrowa.
Na szczęście deszcz przestaje padać, więc można jechać. Tempo dość wolne, bo droga średnia, za to aut niewiele. Mijam wioseczkę Rackieviczi i Busiarz.
W Busiarzu, na rozwidleniu dróg piękny kościół. Niestety zamknięty. Oglądam więc od zewnątrz i po chwili ruszam dalej, w kierunku wioski Grinkowszczina i dalej na Podlesie. Na niebie w oddali znowu nasunęły się ciężkie granatowe, burzowe chmury. Podkręcam tempo, by dojechać do jakiejś wiaty i przeczekać deszcz. Na szczęście przechodzi bokiem.
Wjeżdżam w administracyjne granice województwa Grodzieńskiego i dojeżdżam do wioski Nowodiewiatkowiczi. Tuż przed wioską zaczyna się asfalt i prowadzi już aż do Słonimia. W wiosce ładny zabytkowy kościół z mocno podniszczoną starą dzwonnicą. Sprawia wrażenie nieużywanego.
Na asfalcie przyspieszam i kieruję się na Słonim Po drodze już raczej nic specjalnie ciekawego. O dziwo aut niewiele, więc jedzie się dość relaksacyjnie. Przed Słonimem łapie mnie kolejny deszcz. Nawet nie chce mi się zakładać peleryny. Z boku widać jakby niebo się przecierało, więc liczę że podeschnę. I słusznie. Koszulka termo, szybko traci wodę i po kilku kilometrach znowu jestem suchy.
Przed Słonimem ostry zjazd z górki, niestety potem długo pod górkę. Mijam ruchliwy rozjazd i wjeżdżam w rogatki miasta, skąd widać już centrum.
W mieście łapie mnie oberwanie chmury, które przeczekuję pod wiatą.
Ulice totalnie zalane, łącznie z chodnikami. Niemal wszystkie studzienki niedrożne, więc woda stoi i na ulicy i na chodnikach. Gdy nieco deszcz przestaje, jadę obejrzeć centrum. Zabytków niewiele, ale niemal wszystkie w jednym miejscu. Oglądam wielki kościół, cerkiew, i zabytkowe dość niewielkie stare miasto.
Robi się późno, więc zaczynam myśleć o noclegu. Wyjeżdżam z miasta kieruję się na miejscowość Dierievnaja. Droga asfaltowa, dość spokojna i aut niezbyt dużo. Jakieś 3 kilometry za miastem zjeżdżam z asfaltu i rozbijam namiot w pobliskim lesie.
Całą noc padało, a od rana wciąż siąpi deszcz. Czekam na poprawę pogody. Dopiero koło południa niebo zaczyna się przecierać. Podsuszam namiot i zwijam obóz. Koło 14 ruszam dalej w kierunku na miejscowość Dierievnaja.
Cały czas niezbyt ruchliwy, ładny asfalt. W wiosce Dierievnaja niewielka drewniana cerkiewka, W sklepie spożywczym babulka mówi mi o polskim cmentarzu w miejscowości Isajeviczi
Akurat prawie po drodze, więc postanawiam go obejrzeć. Po kilku kilometrach dojeżdżam do wioseczki Isajeviczi. Powoli przejeżdżam całą miejscowość i niestety po drodze ani śladu po jakimkolwiek cmentarzu. Wracam spowrotem do wioski i rozglądam się za jakimś miejscowym. A tu jak na złość ani żywej duszy. Wszyscy siedzą po chatach.
Na szczęście wypatruję rolnika na polu zbierającego na traktor kamienie.
Podjeżdżam i pytam o polski cmentarz. Pokazuje mi niewielki lasek za halami nieczynnej kurzej fermy. Mówi że trudno tam dojść, bo brak ścieżki i nikt tam już nie chodzi. Twierdzi jednak że wiele pomników sprzed wojny się zachowało.
Podjeżdżam do fermy, rzeczywiście opuszczona, niemal zrujnowana. W obejściu wielki bałagan, z rozrzuconą kupą gnoju na środku. Dalej już tylko chaszcze, a do wspomnianego lasku jakieś 40 metrów. Zostawiam rower i próbuję przejść przez chwasty, niemal równe ze mną. Niestety teren bardzo nierówny. W ziemi niewidoczne spore dziury wypełnione wodą po wczorajszych deszczach. Rezygnuję i próbuję podejść z drugiej strony. Dochodzę do strefy drzew. Niestety w środku same krzaczory. Widać że noga ludzka dawno tu nie stała. Wypatruję nagrobków. Niestety w takim gąszczu trudno cokolwiek dostrzec. Dalej jakiś niewielki strumień i kolejny podmokły teren.
Trochę zawiedziony rezygnuję. Może kiedyś ktoś będzie bardziej zdeterminowany. Wracam do roweru i ruszam w dalszą podróż.
Za Isajeviczami kończy się asfalt i dalej już tylko droga szutrowa. Jedzie się średnio a po drodze i zero drogowskazów. W miejscowości Vojneviczi ładna dreniana cerkiew.
Po drodze na polach w wielu miejscach stoi woda. Nawet na polnej drodze czasem trzeba zejść z roweru by ominąć wielkie kałuże.
Z Prub niezbyt wygodnymi szutrówkami kieruję się na Dovgialiviczi i dalej na Gorka, Iviez, Dubiczi, Vasieviczi, Liadziny, Sanniki, Rahotna. W wiosce Rahotna ładny, duży kościół.
Po dłuższej jeździe docieram do ciekawej wioseczki Dvariec. Bardzo ciekawa miejscowość i sporo tutaj zabytków. Pewnie w dawnych czasach odgrywała jakieś istotne znaczenie, lub mieszkali tu bardzo zamożni ludzie. Oglądam niewielką, ładną cerkiewkę, nieco dalej na rozwidleniu dróg stary zabytkowy, niestety dość zniszczony polski cmentarz.
Słońce powoli chyli się ku zachodowi, więc rozglądam się za noclegiem. Według wskazówek miejscowych jadę na koniec wioski, Tam skręcam w las kierując się w kierunku rzeki. Po drodze piękny, duży kościół, tuż przed cmentarzem. Niestety zamknięty a poza tym jest już dość późno, więc postanawiam wrócić tu jutro rano.
Docieram do rzeki i rzeczywiście fajna polanka pod namiot i nawet niezły dostęp do wody, choć brzeg nieco urwisty.
Szybko rozbijam namiocik, kąpiel i zasłużony odpoczynek.
Tuż przed zachodem słońca, zaczyna iść od rzeki wyjątkowo duża mgła. Co nieco mnie zdziwiło. Dopiero wyjątkowo zimna noc wyjaśnia to zjawisko. Niestety ostatnio coraz częściej takie nieletnie lata bywają
Po zachodzie słońca, jakieś zwierzaki zaczynają skakać do wody z wysokiego brzegu, co jakiś czas głośno pluskając. No tak, w sumie to ja jestem u nich gościem, nie odwrotnie. Dość szybko zasypiam.
Ranek wita mnie pięknym słońcem. Zwijam obóz i ruszam w dalszą drogę.
Wracam jeszcze do wioski, by obejrzeć kościół i przyznam znowu trochę przyfarciło. Akurat jest otwarty a w obejściu kilku pracowników remontuje bramę wjazdową. Jeden z nich pozwala mi wejść do środka kościoła. Dość chętnie opowiada o kościele, miejscowości i jej bogatej historii szczególnie podczas II Wojny Światowej.
Mówi że dwa lata temu zmarła jego ponad 90 letnia babcia i od niej to wszystko wie, bo dużo i często opowiadała o tragicznej historii miejscowości.
Opowiada o mordowanych żydach w pobliskim lesie, przywożonych niemal z całego terenu kresów północno wschodnich. Obóz przejściowy, dla więźniów był usytuowany nieopodal wspomnianego starego cmentarza, choć długo więźniowie tam nie przebywali, bo niemal od razu wieźli ich do lasu na egzekucję. Wspominał o lekkich samolotach które w asyście messerschmittów lądowały na polowym lotnisku, nieopodal wioski, które zabierały złoto i kosztowności zabierane żydom. O walce partyzantów i ostrzeliwaniu tych samolotów i wiele innych ciekawych wątków. Szkoda że ostatni świadkowie bezpowrotnie odchodzą.
Po jakimś czasie proponuje podwiezienie w te miejsca o których mówił. Wsiadamy do auta i ruszamy.
Polowe lotnisko pokazuje mi z daleka, bo pola obsiane i nie ma jak podjechać. Potem jedziemy w przeciwną stronę w kierunku miejscowości Navajelnia. Po minięciu cmentarza, zaczyna liczyć słupki drogowe którymi odmierza odległość. Po jakimś czasie zatrzymuje się i prowadzi w las. Nie ma żadnej ścieżki, żadnego oznaczenia, kompletnie żadnego drogowskazu.
Po krótkim spacerku dochodzimy do dużego pomnika upamiętniającego 30 000 zamordowanych tu żydów. Robi się średnio, gdy mówi że właśnie stoimy na zbiorowej mogile tysięcy ludzi. Twierdzi, że do tej pory nikt ich nie ekshumował i nie interesował się tematem.
Wspomina, że jeszcze są tu dwa takie same miejsca ze zbiorowym grobem kilkudziesięciu tysięcy żydów. Próbuje znaleźć drugą mogiłę po drugiej stronie drogi, ale pamięć niestety się zaciera i wracamy do kościoła.
Po jakimś czasie przyjeżdża do kościoła młody ksiądz polskiego pochodzenia. Podpytuje o cel mojej wyprawy. Okazuje się, że to z jego inicjatywy kościół zaczął być remontowany, bo do tej pory był bardzo zapuszczony i zarośnięty drzewami, spoza których nawet go nie było widać od strony drogi. Faktycznie w obejściu kościoła leży sporo pni po ściętych drzewach i wielkie place po paleniskach. Mówi, że kościół przez wiele lat po wojnie służył jako skład i magazyn i kompletnie nie pełnił funkcji sakralnych.
Naprawdę szacun, bo już na teraz wygląda okazale. Co prawda w środku dość skromnie i biedniutko, bo całe wyposażenie podczas wojny zostalo rozkradzione, albo zniszczone.
Opowiada trochę o starym zabytkowym cmentarzu na rozwidleniu dróg, na którym jak mówi pochowany jest fundator tego kościoła. Wspomina, że po remoncie kościoła będzie chciał uporządkować i nieco odnowić również cmentarz.
Po dłuższej rozmowie, proponuje, że pokaże pozostałe dwie zbiorowe mogiły w lesie. Wsiadamy do auta i jedziemy za wioskę. Stajemy nieopodal miejsca w którym zatrzymaliśmy się za pierwszym razem. Po około 50 metrach, znowu bez żadnej wskazówki, znaku, ścieżki, dochodzę do pomnika pod którym jest zbiorowa mogiła. Jedziemy jeszcze jakiś kilometr dalej i tuż przed wioską Kocki, a właściwie w jej kierunku skręcamy w lewo w las. Po 100 metrach dojeżdżamy do trzeciej mogiły z identycznym pomnikiem jak dwa pozostałe.
Ten pomnik było najłatwiej znaleźć, gdyż stoi on tuż przy leśnej drodze prowadzącej do wioski Kocki.
Wracamy do kościoła, chwilę jeszcze rozmawiamy i zaczynam się powoli zbierać. Zeszło trochę czasu, a droga przede mną jeszcze długa.
Żegnam się z księdzem i pracownikami i jadę dalej w kierunku miejscowości Nowojelnia.
Po drodze odwiedzam jeszcze raz, na spokojnie, trzy mogiły i zapisuję współrzędne GPS (może komuś się przyda).
Fajnie, bo pogoda cały czas słoneczna i jedzie się bardzo sympatycznie.
W Nowojelnia odbijam na zachód i kieruję się na Raklewiczi i dalej Norceviczi, Pagiry , Bielica, Niacecz i Cacki.
Docieram do miejscowości Bielica. Tu ładny kościółek. Za Bielicami odbijam na Netecz i Cacki.
W Cackach niewielki drewniany kościółek o dość ciekawej konstrukcji. Tuż obok niewielki cmentarz z polskimi nagrobkami. Z Cacek próbuję zrobić skrót i jechać przez pola. Niestety droga po jakimś czasie niknie i totalnie ginie w zaroślach. Chmary końskich much zmuszają do odwrotu. Trochę szkoda, bo straciłem nieco czasu i energii. Wracam do Cacek i ruszam dalej asfaltem na Tarnowiec. Cały czas wygodny, niezbyt ruchliwy asfalt. Mijam most na rzece Ditva, nieco dalej wiadukt, kilka rozjazdów na Lidę i skręcam na Murowankę.
Początkowo jadę drogą asfaltową, która dalej przechodzi w tzw. "betonówkę" powszechnie nazywaną przez miejscowych. W Radziwoniszkach ładna cerkiewka.
Stąd też zaczyna się droga betonowa. To historyczny tzw. carskij trakt, ponoć rzeczywiście stara, średniowieczna droga łącząca Lidę z Grodnem, po której w dawnych czasach podróżowali wszelcy ważni. Może i to prawda, bo droga prościutka jak struna z widokiem po horyzont. O dziwo betonowe płyty dość równo położone, więc jedzie się bardzo fajnie. Nawet po kilkunastu kilometrach nie nudzi mi się i chętnie rozglądam dookoła. Aut bardzo niewiele, bo jest to dokładnie równoległa droga do krajowej szosy Grodno-Lida, więc wszyscy wybierają asfalt. Nawet gdy jeszcze nie wiedziałem, że jest to dawny średniowieczny trakt, rzeczywiście droga wydawała mi się jakaś wyjątkowa.
Dwa kilometry przed wioską Możejkowo łapię gumę. Powietrze schodzi bardzo wolno, a cel podróży już niedaleko, więc próbuję jeszcze dojechać do Murowanki. Podpompowuję koło i przyspieszam, by dojechać jak najdalej. Po kilkunastu minutach dojeżdżam do wioski Możejkowo. Tu robię zakupy na kolację i podpytuję o dogodny nocleg. Okazuje się, że nieopodal Murowanki jest rzeczka z niewielką plażyczką wykorzystywaną w okresie lata przez miejscowych - czyli jestem w domu. No i super.
Babulka ze sklepu dokładnie tłumaczy jak dojechać do zabytkowej cerkwi oraz do miejsca na nocleg. Ona też mówi o zabytkowej drodze, tzw. "betonówce" którą jechałem przez wiele kilometrów i wspomina, że w przyszłości ma być oficjalnie oznaczona jako droga zabytkowa.
Podpompowuję koło i ruszam dalej. Mijam kolejowe tory Grodno-Lida i po chwili z oddali widzę imponującą cerkiew obronną Murowanka. Niestety sama cerkiew i brama wjazdowa zamknięta, a w okolicy ani żywej duszy. Trochę szkoda, no ale w sumie już prawie wieczór, więc nic dziwnego. Dookoła rośnie dużo drzew, które dość mocno zasłaniają cerkiewkę. Oglądam cerkiew z zewnątrz i po obejrzeniu, ruszam na nocleg, by jeszcze zdążyć się rozbić przez zachodem. Na końcu Murowanki zjeżdżam w pole i po około 500 metrach docieram do wody. Rzeczywiście miejsce niezłe, choć nieco zarośnięte. Miejscowy wędkarz mówi, że wyjątkowo w tym roku zarosło, bo mało ludzi przychodzi z powodu deszczowego i zimnego lata. Ponoć w upały trudno tu znaleźć wolne miejsce, a ludzie się zjeżdżają z wszystkich okolicznych wiosek.
Szybko rozkładam obóz, kąpiel i zasłużony odpoczynek. Jest ok.
Od rana znowu ładne słońce.
Naprawiam przednie koło zaklejając dętkę, zwijam namiot i wracam do Murowanki.
No i znowu poszykowało.
Pod cerkiew podjeżdża jakaś rosyjskojęzyczna wycieczka, więc brama do cerkwi i sama cerkiew otwarta. Fajnie, bo udaje się wejść do środka. Oglądam cerkiewkę dokładnie z zewnątrz i zadowolony ruszam na Grodno. Wracam ponownie do Możejkowa. Tu znowu kupuję coś do jedzenia i ruszam dalej carskim traktem na Grodno.
Babulka w sklepie mówi, że betonówka zaraz się kończy i dalej przechodzi w szutrówkę i po 3 kilometrach skręca na główną szosę. I rzeczywiście Za Możejkowem betonówka, przechodzi w szutrówkę, potem prawie niknie zamieniając się w drogę polną, i nawet zanika, bo nie ma śladu po dawnym historycznym trakcie. Dalej już tylko gęsty las. No tak, w sumie nieużywana zarosła. Skręcam w prawo o kieruję się na główną krajową szosę. Trochę lipa, bo alternatywnej drogi jak na złość niestety brak.
Szosa okazuje się jednak nie taka zła. Wprawdzie dość ruchliwa, ale bardzo szeroka z dość szerokim, pasem awaryjnym . Wjeżdżam na szosę i kieruję się na Grodno. Jedzie się nawet wygodnie, ruch tirów umiarkowany, a z uwagi na sporą szerokość awaryjnego, mijają mnie w bezpiecznej odległości. Niestety sielanka trwa tylko kilka kilometrów, bo okazuje się, że dalej przebudowują drogę na dwujezdniową ekspresówkę i droga się zwęża. Niestety dalsza jazda jest bardzo nieprzyjemna. Nawet nie ma jakiejś sensownej drogi okrężnej. Przejeżdżam więc na drugą stronę drogi gdzie akurat jest pas awaryjny i pod prąd sunę do Grodna. Miałem nadzieję że roboty trwają jakieś 2, może 5 kilometrów. Okazuje się, że w tym zgiełku jadę dobre 12 kilometrów i z perspektywy był to najmniej ciekawy fragment na całej mojej trasie. Dopiero na rogatkach Szczuczyna, przechodzi ona w drogę dwujezdniową i nieco można było odsapnąć.
Przejeżdżam Szczuczyn bez specjalnego oglądania i odbijam w spokojną, dość wygodną, asfaltową drogę na Janczuki, Damycjaucy, Dogi, Ejłaszy i Dembrowo. Przed Dembrowem, w wiosce Bogdanki pomnik ku pamięci majora Jana Piwnika, cichociemnego dowódcy 7 batalionu AK. Dalej cały czas dość wygodna szutrówka. Za Bogdanami, nieopodal Baranek, w niewielkim lesie niepozorna baza wojskowa, bo co i rusz wyjeżdżają na drogę duże wojskowe ciężarówki. W Dembrowie ładna cerkiewka.
Jedzie się super. Droga asfaltowa, bardzo mało ruchliwa i dość wygodna. Pełen relaksik. Po drodze nic specjalnie ciekawego, prócz krajobrazów. Po dłuższej jeździe docieram do miasteczka Skidiel. Samo w sobie nie powiem żeby było jakieś bardzo interesujące. Tutaj niestety łapie mnie deszcz i dobre pół godzinki przeczekuję pod wiatką przystanku autobusowego. Mijam centrum i szukam wyjazdu na wioskę Żitomlia. Droga na szczęście cały czas asfaltowa i jedzie się dość wygodnie. Po drodze nic specjalnie ciekawego, prócz kołchoźnianych pól. Droga cały czas prowadzi równolegle do krajowej szosy M6. Asfalt spoko, jednak o dziwo im bliżej Grodna, tym bardziej dziurawy, aż w ogóle przechodzi w niewygodną szutrówkę. Co jakiś czas spod szutrówki wystaje dziurawy asfalt. Czyli zamiast go wyremontować zasypali szutrem - ot Białoruś. Trasa mało ciekawa.
Do Grodna wjeżdżam, od strony zakładów chemicznych. Tutaj też pojawiają się fragmenty zaniedbanej ścieżki niby rowerowej. Dopiero bliżej centrum w okolicy centrum handlowego ścieżka nabiera kształtu prawdziwej ścieżki. Spory ruch aut. Nad miastem znowu gromadzą się ciemne, deszczowe chmury. Na szczęście ulewa przechodzi bokiem. Przez Grodno śmigam bez zatrzymywania.
Mijam centrum, przejeżdżam most na Niemnie i kieruję się na wioskę Podłabienie.
Słońce powoli zachodzi, więc rozglądam się za noclegiem.
Pod mostem na Łososiance znajduję dogodne miejsce pod namiot z bardzo dobrym dostępem do rzeki. Nieco może przeszkadzają samochody przejeżdżające most nade mną, jednak z czasem można się przyzwyczaić.
Od rana ładna pogoda. Nie tracę czasu, bo na moście ruch spory, a miejsce pod namiocik dość eksponowane. Sprawnie zwijam biwak i ruszam w stronę Polski kierując się na pieszo-kajakowo-rowerowe, przejście graniczne w Rudawka/Liasnaja na Kanale Augustowskim.
Już na początku spore, kilkukilometrowe dość męczące wzniesienie. Jedzie się średnio, bo górka spora i ruch aut dość duży. Z tyłu ładny widok na panoramę Grodna. Po kilku kilometrach, w okolicach wioski Podłabienie, docieram do nieco bardziej płaskiego terenu . Za Podłabieniami trafiam na pograniczników, którzy rozstawili barierki przez całą drogę i wyrywkowo przeprowadzali kontrolę. Przyglądali mi się bacznie, ale nie zatrzymywali. W sumie po lewej stronie, to granica polski prawie w zasięgu wzroku.
Dalej kieruję się na Sapockin. Nie jadę bezpośrednio drogą asfaltową, tylko kluczę między wioskami, by przy okazji obejrzeć w pobliskich wioskach stare kościoły, czy inne zabytki.
W Raciczy ładny zadbany kościółek, w Bajarach również, a w wioseczce Sviack ładny pałacyk (obecnie odrestaurowywany) i zabytkowa kapliczka.
W Sapockin oglądam ładny, duży stary kościół. Z Sapockin kieruję się już w stronę przejścia granicznego Rudawka/Liasnaja.
Za Sapockinami przy drodze betonowe bunkry z czasów ostatniej wojny, nawet niektóre nie zniszczone i można podejść, by obejrzeć. Dojeżdżam do wioski Liasnaja.
Tutaj asfalt się kończy. Niestety dojazd do przejścia bardzo źle oznaczony i można się pogubić.
Trochę jadę na czuja. Kawałek przez las, potem zjeżdżam w okolicę kanału i jadąc wzdłuż niego, dojeżdżam do mostu. Dookoła zasieki. Pod mostem krata i budka z pogranicznikiem. To jeszcze nie jest samo przejście. Chwilę gadam z dziewuszką w służbowym uniformie straży granicznej i ruszam dalej wzdłuż płotu granicznego po prawej i kanału Augustowskiego po lewej. Samo przejście jest jeszcze dalej i po dobrym kilometrze dojeżdżam na punkt kontroli.
Wszędzie dookoła cisza i spokój, zero ruchu. Wygląda na to że jako pierwszy i jedyny przekraczam tego dnia granicę. Wybudzam z sielskiej drzemki białoruskich pograniczników.
Sprawdzają paszport. Podpytują skąd ja, dlaczego i co wiozę. Nie zaglądają jednak do sakw i po chwili konwersacji pozwalają jechać dalej. Przejeżdżam most i bramę do Polski otwiera mi polski celnik, właściwie dwóch i jedna celniczka. Bezproblemowo przekraczam granicę i kieruję się do Rudawki. O dziwo, tylko przekraczam granicę, a pogoda zaczyna się diametralnie zmieniać ze słonecznej, na pochmurną ze skłonnością do deszczu.
W Rudawce, w miejscowym barze zajadam polecane regionalne naleśniki. Nawet sporo tu turystów i widać że miejscowość cieszy się popularnością. W sumie nic dziwnego, cisza i spokój. Dookoła lasy a co najważniejsze z dala od cywilizacji.
Po posiłku i krótkim odpoczynku ruszam dalej, w kierunku na Gruszki i Mikaszówka. Droga cały czas asfaltowa, o dość nikłym ruchu aut. Dookoła lasy, więc jedzie się bardzo przyjemnie. W Gruszkach znowu sporo turystów i widać że miejscowość przyciąga mieszczuchów. Od Mikaszówki zaczyna się wygodna ścieżka rowerowa, więc jedzie się jeszcze przyjemniej. Ścieżka ciągnie się aż do Płaskiej, gdzie znowu wjeżdżam na asfalt i jadę w kierunku na Czarny Bród, Sucha Rzeczka i dalej na Przewięź. Na szczęście asfalt niezbyt ruchliwy, więc relax. W Przewięzi odbijam na Studzieniczną, by obejrzeć drewniany kościółek, sanktuarium które odwiedził nasz Papież.
Studzieniczna robi pozytywne wrażenie. Dookoła cisza i spokój. Ładne zaciszne miejsce.
Kościółek rzeczywiście cały z drewna z pięknym stylowym wyposażeniem w środku. Na wyspie kaplica i nieopodal miejsce, do którego przycumował stateczek z Janem Pawłem II.
Cały czas pogoda średnia, a chmury wiszą dość nisko zwiastując deszcz. Co jakiś czas pada delikatna mżawka.
Po chwili zadumy wracam do głównej szosy, przecinam dość ruchliwą drogę na Augustów i przez las jadę drogą szutrową w kierunku hotelu Wojciech. Ponoć dawniej była tu studencka baza turystyczna, no ale pojawił się businessman, kupił nieruchomość i mamy hotel. Miejsce przeurocze, ceny pewnie też nie małe. Mijam wioseczkę i jadę dalej cały czas przez las dawnym traktem królewskim w kierunku Augustowa.
Robi się późno, więc po drodze rozglądam się za dobrym miejscem pod namiot. Po prawej stronie co jakiś czas prześwituje tafla jeziora Białego.
Pod koniec jeziora świetne miejsce na biwak, w miejscu starej bindugi. Miejsce jest nieco na uboczu, tuż nad jeziorem z idealnym dostępem do wody. Szybko rozbijam namiot, na swój ostatni nocleg. Wieczorkiem kąpiel w cieplutkim i niesamowicie czystym jeziorze. Z ulgą można odpocząć i powoli już podsumowywać kolejną przygodę z kresami.
Super, następnego dnia, wczesnym rankiem o godzinie 6 rano mam bezpośredni pociąg, a właściwie wagon do Szczecina z dworca w Augustowie. Na domiar tego, jeszcze z przedziałem na rower :-).
Idealnie, bo ten pociąg kursuje tylko przez jakiś krótki czas, w okresie wakacji i też nie codziennie, więc znowu poszykowało :-). Po prostu idealnie.
Do dworca niedaleko, bo tylko jakieś 3 kilometry stąd.
Oby tylko nie zaspać.
Nie zaspałem :))
I tak podsumowując swoją kolejną przygodę z kresami, mogę powiedzieć tylko tyle:
Znowu było super!
Polecam.
Masz pytania? Napisz |