strona główna
train Chiny 2005
czyli
transsyberianem przez Azję

A zaczęło się...

     Pewnego słonecznego południa w miejskim autobusie. Spotkałem w nim Bodzia - dawny kumpel ze spotkań Taize. Kontakt z Bodziem na dłuższy czas się urwał w momencie kiedy się ożenił. Podczas krótkiej rozmowy , okazało się, że mamy wspólne zainteresowania turystyczne - podróże po wschodzie. Od razu umówiliśmy się na wyjazd nad Bajkał. Nadeszło lato. Niestety z różnych przyczyn nie mogłem jechać. Zaczął się kolejny rok, a na wiosnę okazało się, że chyba będę mógł sobie pozwolić na dłuższe wakacje. Tak wyszło się, że Bodziu w zeszłym roku również nie jechał i w tym roku planuje wyruszyć.
Nasze plany wyjazdowe pokrywały się w 80%. Szybko się zgadaliśmy, uzupełniając wypad o Chiny i Mongolię. Koło maja przygotowania do wyjazdu zaczęły nabierać tempa. Najpierw załatwiliśmy wizę do Chin, potem na jej podstawie wizę Mongolską i Rosyjską. Wszystko prawie gotowe. Tylko wiza Mongolska nieco się opóźniła z powodu złożenia błędnego (nieaktualnego) wniosku wizowego ściągniętego gdzieś z netu. Ostatnie zakupy: jedzenie, leki, narzędzia ;-). Wszystko gotowe.
mapa


Wyjazd.

Spotykamy się na dworcu w Szczecinie i wsiadamy do pociągu na Terespol. Po drodze o 6 rano na dworcu w Warszawie kumpel Bodzia podrzuca nam paszporty z wizą mongolską robioną w ostatniej chwili. Uff. Ostatni szczegół dopięty. Na granicy polsko-białoruskiej nie bez problemów wypełniamy durne deklaracje celne, Białoruski celnik przyczepił się, że są pokreślone, że to "nie lzia" Przytakujemy i ruszamy dalej. W Brześciu wymieniamy trochę waluty na bilet do Moskwy. W kasie coś kręcą z ceną i wolnymi miejscami. Ostatecznie udaje nam się kupić platzkartę (7400 rb.) z miejscówkami przy kiblu. Jest ok. Pociąg wyjeżdża dopiero wieczorem, więc idziemy do miasta. Odwiedzamy twierdzę Brześć. Po drodze szukamy księgarni, by kupić mapy. Wybór mały, ale udaje mi się kupić dobrą dwusetkę okolic Brześcia. Wieczorem ruszamy do Moskwy.

Moskwa.


Wczesnym rankiem dojeżdżamy do stolicy. Od razu ruszamy do Polskiej parafii, by odebrać bilety (kupe 5965 rb.) na transsybir kupione przez znajomego księdza. Jedziemy do centrum, oglądamy plac czerwony, kreml, mauzoleum. Mauzoleum zamknięte, choć i tak nie bardzo mnie interesują zwłoki Lenina. Wieczorkiem ruszamy na dworzec Jarosławski. Po zmroku zaczyna padać deszcz. Ostatnie zakupy i idziemy do pociągu zająć miejsca. Okazuje się że szczęście nas nie opuszcza. Najbliższy tydzień spędzimy w towarzystwie młodego małżeństwa - 21 letniego Ivana (świeżo upieczony wojskowy ze Smoleńska) i 22 letniej Ludy (litwinki z Wilna). Szybko znajdujemy wspólny język i nawiązujemy konwersację. Okazuje się, że Ivan właśnie skończył akademię wojskową i jadą do Habarowska na 5 letni kontrakt.

Ruszamy na transsyberyjski szlak.


Zaczyna się nasza 7 dniowa podróż do Władywostoku, najdłuższą koleją świata. Po wyjeździe z Moskwy za oknem pociągu widać bagniste krajobrazy, potężne przestrzenie bez śladu człowieka, czasem jakaś niewielka drewniana osada, a co 6 godzin mniejsze, lub większe miasto. W miarę zbliżania się do Bajkału krajobraz staje się jakby bardziej urozmaicony, nieco pagórkowaty, czasem górzysty. Czas mijał. Strefy czasowe już nam się pomieszały. Po kilku dniach zaczęliśmy się gubić. W dzień spaliśmy a w nocy zaczynaliśmy nasz dzień. Nasz zegar biologiczny zaczął fiksować. Wiele czytaliśmy na temat podróży koleją transsyberyjską. Pisano, że trzeba zabrać książkę, karty, szachy, by zabić nudę. Hmmm... Nic takiego. Siedem dni minęło jak błyskawica i nawet nie zaglądnąłem do rozmówek polsko-chińskich by przyswoić sobie podstawowe zwroty.. Dni płynęły na rozmowach, na fotografowaniu krajobrazów, spacerach po korytarzu do kultowego samowaru po "kipiatok", robieniu zakupów u dworcowych babuszek. Niestety menu dość mało urozmaicone, a ceny często mocno wyśrubowane. Czasem wystarczyło wyjść przed dworzec by soki, pieczywo, czy słodycze kupić nawet o 50% taniej, niż na peronie od handlarzy. Wieczory spędzaliśmy na testowaniu różnego rodzaju rosyjskiego piwa, opowiadaniu kawałów. Niestety w sąsiedztwie naszego przedziału jechała wieloosobowa rodzinka z małymi dziećmi i nieco musieliśmy się powstrzymywać przed wybuchami głośnego śmiechu. Jak się zapominaliśmy, od razu walili w ścianę. Trudno jeszcze nie wspomnieć o wieczornych rozgaworach przed drzwiami toalety w kolejce na "prysznic". I tak sielankowo mijały dni. Szóstego dnia w Habarowsku żegnamy się z Iwanem i Ludą. Potem już do samego Władywostoku jedziemy sami w przedziale.

Władywostok.


Trochę się pomyliliśmy w obliczeniach, bo do Władywostoku mieliśmy dojechać koło południa, jednak nie w tą stronę dodawaliśmy godziny i dojechaliśmy tu koło 23.00. Trudno. Trzeba przeczekać do rana. Oddajemy bagaże do przechowalni i robimy rundkę po porcie. Swoją drogą ładny dworzec. Koło 1 w nocy wracamy do poczekalni i zajmujemy dobre miejsce koło ściany przy gniazdku elektrycznym. Ładujemy swoją elektronikę. Koło 2 w nocy ochrona wygania część ludzi i na noc zamyka poczekalnię. Robi się luźniej i przenosimy się na dość wygodne i miękkie miejsca leżące. Świt wita nas deszczem i plany wykąpania się w morzu japońskim stają pod znakiem zapytania. Rankiem elektryczką ruszamy na plażę. Niestety mocno się rozczarowujemy i chęć kąpieli przechodzi bezpowrotnie. Plaża jest po prostu okropnie brudna a śmieci piętrzą się tonami. Koło południa robimy rozeznanie jak najtaniej i najlepiej wjechać do Chin. Na dworcu autobusowym kursy bardzo drogie, prywatne busy też. Poza tym i tak dowożą tylko tuż za szlaban a potem nie wiadomo czym dalej. Ostatecznie wybieramy pociąg Władywostok - Harbin o 2 w nocy. Pociąg (a właściwie 2 wagony) kursuje co drugi dzień. Koszt biletu jest porównywalny do ceny autobusu, jednak tu mamy wygodny przedział kupe. Poza tym po drodze zwiedzamy Sulfange i Herbin. W Sulfange wagony stoją ładnych parę godzin i czekają na doczepienie do składu na Herbin. Po południu w pobliskiej jadłodajni "kopiejka" jemy obiad i ruszamy do portu obejrzeć łódź podwodną. W sumie to nic nadzwyczajnego. Kupa blachy z wybebeszonym środkiem. Idziemy jeszcze nad brzeg morza. Od strony miasta plaża jakby nieco czystsza. Wracamy na dworzec i kupujemy bilet na pociąg do Herbinu 398 + 786 rb.). Po drodze robimy trochę zakupów na podróż i wracamy do poczekalni. Mamy kilka godzin do wyjazdu. Wykorzystujemy je na ładowanie sprzętu. Czas płynie wolno. Dochodzi 2.00 w nocy. Bierzemy manele i idziemy do pociągu. W wagonie dość luźno. W przedziale obok nas dwie emerytki turystki z Niemiec podróżujące po Azji. Do nas trafia Olga. Młoda absolwentka geografii z Władywostoku. Szybko nawiązujemy kontakt.

Kierunek - Chiny.


Jeszcze "prysznic", chwila rozmowy i zasypiamy. Rankiem wysadzają nas na przejściu granicznym Grodekovo. Czekamy 5 godzin w sali odpraw na kontrolę graniczną. Czas się dłuży. Co jakiś czas dokoptowuje do nas coraz więcej chińczyków i robi się coraz tłoczniej. Po 5 godzinach tłum rusza do bramek. Rusek kasuje od nas opłatę klimatyczną, po drodze jeszcze rentgen bagażu, potem kolejna bramka i kontrola paszportowa. Tutaj lekkie zamieszanie. Baba w boxie przyczepia się do mojego paszportu. Wg wizy dzisiaj mija nam ostatni przepisowy dzień by opuścić Rosję. Coś tam liczy na palcach, patrzy w komputer i zabiera mi paszport. Dokument wędruje gdzieś po pokojach. Bodziu i Ola dawno już przeszli, ja czekam. Chińczycy z olbrzymimi torbami cisną się do odprawy. Celniczka nie może znaleźć w moim paszporcie stempla wjazdowego. Coś nieporadnie wpisuje do komputera. Naprawdę sprawia wrażenie, jakby pierwszy raz widziała monitor na oczy. Niemki emerytki stojące za mną nieco się denerwują, że i do nich się przyczepią. "U ruskich to normalne" - mówię z uśmiechem. Niemki przeszły. Ja stoję jak kołek. Chyba mnie zlewają. Grupa chińczyków wpatruje się we mnie jak w przemytnika. Pytam się baby gdzie mój paszport. Po chwili kogoś wysyła do korytarza. Po 5 minutach oddają dokument. Jeszcze raz podchodzę do baby sprzed komputera i pytam "charaszo?" Trochę zmieszana skinęła głową -"da". Buraki coś nagryzmolili w paszporcie że niby brak stempla. Jełopy nawet szukać nie potrafią. Podśpiewując, z uśmiechem zakładam plecak i idę do pociągu. Chyba na mnie czekali, bo po chwili pociąg rusza. Po półgodzinnej jeździe dojeżdżamy do Sulfange, gdzie przechodzimy kontrolę chińską. Wypełniamy jakieś kwity. Celniczka upatrzyła sobie mój plecak. Prosi by pokazać co mam w środku. Powoli się wypakowuję. W połowie zawartości odpuszcza i ponownie wszystko wkładam do środka. . Jeszcze pięciokrotne sprawdzanie paszportu przez chińczyków. Celników średnio dwóch na jednego turystę. Po pół godzinie pozwalają wysiąść z pociągu. Ruszamy do centrum Sulfange. Jest spoko. Wszędzie można się dogadać po rusku. Nawet rublami można płacić w sklepach. Polecam pasaż w centrum miasta przy głównym dużym deptaku. Spory wybór towarów i ceny przyzwoite. Wieczorkiem wracamy do naszego wagonu. Kolejna nocka w pociągu.

Herbin.


Rankiem dojeżdżamy do Herbinu. Tu znajomy Oli kupuje nam bilety do Pekinu. Był nieco problem, ale dostaliśmy dwie "góry" w chińskiej platzkarcie . Żegnamy się z Olą i ruszamy w miasto. W National Bank of China wymieniamy walutę i włóczymy się po mieście. Wydaje mi się, że większy wybór towaru i lepsze ceny były w przygranicznym Sulfange. Po południu odnajdujemy tanią restaurację z tzw. szwedzkim stołem. Za 30Y (około 9 PLN) po prostu się obżeramy. Różnego rodzaju mięso z szaszłyków, soki, zupy, owoce, ciasta i co tam jeszcze. Nawet połowy nie spróbowaliśmy. Początkowo nie byliśmy zbyt wybredni. Po około godzinie staliśmy się bardziej kapryśni. Miseczka na odpadki coraz szybciej się zapełnia (to za ostre, to za tłuste, to za słodkie). Po dwóch godzinach mamy dosyć i wychodzimy. Do wieczora nawet wąchać jedzenia nie chcemy. Wieczorkiem ruszamy na dworzec kolejowy. Robi wrażenie. Bardzo duży i nowoczesny. Koło 20,00 jesteśmy już w pociągu. Wagon bardzo czysty i schludny. Łóżka o długości 2 metrów, więc nie ma problemu ze spaniem. Wrzątek w wagonie też jest za friko. Zabawna sytuacja. Pytam chińskiego konduktora o której będziemy w Pekinie. Po wyrazie twarzy widzę że nie rozumie. Wtem zza moich pleców słyszę głos chyba 13 letniej chinki "o 6,45". Fajnie, że chociaż młodzież roumie ;-). Idziemy spać. Niestety u góry bardzo zimno, bo śpimy tuż pod klimatyzatorem a przy głowie mamy "gadający" telewizor w którym wszystko po chińsku. Nie pamiętam kiedy go wyłączyli - zasnąłem.

Pekin.


Zgodnie z rozkładem, co do minuty dojeżdżamy do Pekinu. Po wyjściu z pociągu wypatrujemy naganiaczy. Może trafi się jakieś fajne miejsce do spania. Co chwilę ktoś nas zaczepia proponując nocleg. Cenami jednak nie mogą nas zachęcić. W końcu dajemy się namówić chińczykowi. Pokój w *** hotelu za 90 Y. Ok. Facet prowadzi nas około 5 minut do busa i zawozi do hotelu. Coś idzie za gładko - myślę sobie. Hotelik całkiem fajny, choć trochę słabo u nich z angielskim. Pokazują Bodziowi pokój. Niestety, ten pokój jest jest za 120 Y. Tańsze pokoje za 90Y już zajęte. Rezygnujemy. Chińczyk obiecuje że pokaże nam drugi "tani" hotelik. OK. Prowadzi nas do kolejnego hoteliku. Tutaj również okazuje się, że zostały tylko droższe pokoje. Definitywnie dziękujemy gościowi i postanawiamy znaleźć coś samemu. Wychodzimy na ulicę, kładziemy plecaki, rozkładamy mapę i próbujemy zlokalizować obecne położenie. Nie mija minuta, a za plecami słyszymy "can I help you"? Bingo. Dobrze jest ;-). Młody chińczyk o imieniu Lu szybko pomaga nam znaleźć przyzwoity pokój za 90 Y w hoteliku kilka hutongów dalej. Szybko się zaprzyjaźniamy z Lu wymieniając adresy. Lu pokazuje nam jeszcze tanią restaurację w której stołujemy się przez kilka kolejnych dni. Po południu jedziemy na miasto. Zwiedzamy Plac Niebiańskiego Spokoju, Zakazane Miasto, centrum i okolice. Kręcimy się po mieście do późnego wieczora. Kolejny dzień znowu przeznaczamy na Pekin. Zwiedzamy Muzeum Natury, odwiedzamy parki, stare hutongi. Trochę chodzimy po sklepach. Kolejnego dnia ruszamy w Pekin osobno. Bodziu umówił się z Lu, ja chcę się pokręcić po starych hutongach. Tak, hutongi to dla mnie chyba największe i najbardziej interesujące odkrycie w Pekinie. Niesamowite klimaty. Koniecznie trzeba to obejrzeć. Są to stare ulice zamieszkałe przez biedotę utrzymującą specyficzny lokalny klimat. Ludzie grający na ulicy w kości, babcia gotująca zupę w domu i sprzedająca ją przez okno, wprost ze swojego mieszkania. Człowiek lepiący jakieś placki na ulicy na niezbyt higienicznym stole wyciągniętym gdzieś z piwnicy. "Kto to je?" - myślę sobie. (Zabawne. Któregoś dnia postanawiamy z lekką taką nieśmiałością, spróbować tych specjałów. I co? Okazało się że są bardzo smaczne) Sklep mięsny w mieszkaniu, gdzie mięso nie leży w lodówkach, tylko na stołach przy temperaturze 40 stopni. Zapach w sklepie mnie lekko mdli. Muchy są odganiane od mięsa wachlarzami, lub wężem kręcącym się w kółko przymocowanym tuż nad stolikiem z mięsem. Grupa chińczyków pijąca piwo na ulicy siedzi na krzesłach przyniesionych z domu. Ludzie leżący na kocach bezpośrednio na ulicy. Toaleta jedna na całą ulicę dla wszystkich mieszkańców hutongu. Polecam hutongi. Wrażenia murowane. Kolejnego dnia postanawiamy odwiedzić chiński mur. Jedziemy na dworzec północny. Niestety okazuje się, że do Badaling jedzie tylko jeden pociąg o 7 rano. Na dworcu autobusowym jest podobnie. Tylko jeden autobus rano. Na dworcu autobusowym młody chińczyk proponuje jechać do Badaling rejsowym autobusem nr 109. Jedziemy kilka przystanków we wskazane miejsce i za 30 Y ruszamy brzydkim, ale dobrze klimatyzowanym autobusem do Badaling. Niestety okazuje się, że zanim zawiozą nas na mur odwiedzamy jakiś lunapark, pałac dynastii Ming, suszarnię owoców, wytwórnię fajansu. Nasza pilotka nie mówi po angielsku i niczego nie możemy się dowiedzieć o szczegółach imprezki. Późnym popołudniem, nieco już zmęczeni i znużeni dojeżdżamy do Badaling. Mamy 3 godziny na mur. Mur wygląda ciekawie, choć według mnie jest trochę przereklamowany. A z tym oglądaniem z kosmosu, to już lekko przesadzili. Pnę się w górę. Bodziu przy trzeciej baszcie rezygnuje. Odnoszę wrażenie, że przy każdej kolejnej wieży będzie szczyt. Niestety na wieży okazuje się, że mur pnie się dalej w górę. I tak cały czas. Im wyżej, tym mniej turystów. Robi się późno i trzeba wracać. Schodzi się kiepsko, a nogi już czują zmęczenie. Na parkingu już tylko kilka autobusów. Wreszcie wracamy do Pekinu. W Pekinie wysadzają nas na dworcu zachodnim. Kurde, musimy przejechać cały Pekin, by dostać się do hotelu. Po dłuższej jeździe, późnym wieczorem docieramy do domu. Kolejny dzień przeznaczamy na zakupy, włóczymy się po mieście. Wieczorem kupujemy bilet na następny dzień pociąg do Erenhot. Rankiem kolejnego dnia z dworca centralnego ruszamy w stronę Mongolii. Do Erenhot dojeżdżamy późnym popołudniem. Szybko znajdujemy przyzwoity niedrogi hotel (60 Y za pokój) naprzeciw dworca. Warunki super. Duży pokój z łazienką i ubikacją. Woda mineralna w pakiecie ;-). Recepcjonista mówi trochę po angielsku. Jest OK. Idziemy jeszcze do centrum kupić coś do jedzenia. Późnym wieczorem wracamy do hotelu. Rankiem kolejnego dnia szukamy najlepszego i najtańszego transportu do Zamyn Ud - najbliższej miejscowości w Mongolii. Przed dworcem znajdujemy kierowcę busa, który obiecuje przewieźć nas na drugą stronę granicy do najbliższej stacji kolejowej. Z nami ma jechać jeszcze 4 turystów. Wracamy do hotelu, pakujemy rzeczy i wychodzimy. Obok naszego busa czeka już grupa około 10 osób z licznymi bagażami. Mam złe przeczucia. Okazuje się że oni jadą z nami. Kierowca lekko nas wyrolował. Ja chcę rezygnować. Chińczyk nie odpuszcza i robi dla nas miejsce. Wsiadamy jako pierwsi, potem cała reszta. Busik pęka w szwach, a my mamy coraz bardziej ograniczone ruchy. Jakoś damy radę - myślę sobie. Granica tuż, tuż. No ale nie ma tak dobrze. Przez najbliższą godzinę krążymy po mieście, a nasi współpasażerowie dokupują coraz więcej towaru.. Robi się naprawdę coraz mniej komfortowo. Zawaleni kartonami po sufit, z cudzą torbą na kolanach i kartonem z alkoholem na ranieniu dojeżdżamy do granicy mongolsko-chińskiej. Wysiadamy i idziemy do odprawy. Bus z naszymi bagażami i towarem przemytników objeżdża z drugiej strony. Wypełniamy jakiś druczek. Odprawa trwa błyskawicznie, może 15 minut. Busik już czeka na nas z drugiej strony. Przejeżdżamy kilkaset metrów. Sytuacja się powtarza na granicy Mongolskiej. Po odprawie mongolskiej wymieniamy w kantorze walutę na tugriki. Mongołka z kantoru dobrze mówi po polsku. Okazuje się, że kiedyś studiowała w Polsce.

Mongolia.


Znowu pakujemy się do busa i ruszamy w kierunku najbliższej miejscowości ze stacją kolejową. Mieścina wygląda dość skromnie. Domy budowane dość chaotycznie, kilka jurt, dwa sklepy i wszędobylski piach. Przy najmniejszym powiewie wiatru sypie w oczy. Na stacji kolejowej kupujemy bilet do Ułan Bator. Na dworcu z kafejki internetowej wysyłamy maile do rodziny i znajomych. Niestety nie mają nagrywarki by przegrać sobie zdjęcia na CD. Zostawiamy bagaże w przechowalni i idziemy obejrzeć mieścinkę. W sumie, to niczego interesującego tu nie ma. W centrum kilka stołów bilardowych pod gołym niebem, mini ryneczek z towarami z Chin, bar w którym jemy mongolski obiad (ichniejszy tłusty rosół z jakiegoś barana, czeburiki i pijemy białą mongolską herbatę). Mongoł jedzący obiad przy stoliku obok wyciągnął z buzi kawałek mięsa na długim włosie i ostentacyjnie zaczął nim dyndać przed nosem. Trochę nam się zrobiło nieswojo, bo my swoją zupę już zjedliśmy. Nieco zdenerwowany poprosił o wymianę porcji. Kelnerka szybko spełniła żądanie. Zupy jednak już nie chciał. Zjadł szybko drugie i wyszedł. Hmmm....? Może jednak mogołowie to nie takie brudasy? - pomyślałem, - może. Czas płynie powoli. Idziemy na dworzec. Na piętrze tuż obok kafejki internetowej zajmujemy ławki, gdzie robimy sobie kilkugodzinną drzemkę. Koło 19.00 odbieramy plecaki z przechowalni i idziemy do pociągu. Jest OK. Wagony jak ruskie platzkarty. Zajmujemy miejsca. Obydwoje mamy góry. W pociągu mogołowie wiozą niesamowicie dużo towaru: paczek, paczuszek, toreb, węzełków. Przez moment odnoszę wrażenie, że nie będę miał miejsca do spania. Po chwili jednak paki z mojej leżanki upychają w inne miejsce. Idę spać. Jest gorąco. Okno cały czas otwarte. Trochę kiepsko, bo wieje na mnie. Poza tym piach daje się we znaki. Mongołom to nie przeszkadza. Śpi się kiepsko. Wszyscy gadają do późnych godzin. Okno cały czas otwarte. Rano budzę się z milimetrową warstwą piachu na łóżku. Powoli zbliżamy się do stolicy.

Ułan Bator.


Dojeżdżamy. Ułan Bator robi na nas średnie wrażenie. Cała infrastruktura bardzo chaotyczna. Domy brzydkie, hotele drogie, chodniki nierówne, zasypane piaskiem. Szybko odnajdujemy dzielnicę jurtową, gdzie znajduje się chyba najsłynniejszy hotel w Mongolii "GHANA HOTEL". Wrażenie robi bardzo pozytywne. Niestety miejsca w 6 osobowych jurtach już pozajmowane. Bierzemy nocleg w kilkudziesięcioosobowej hali za 3$ ze śniadaniem. Tutaj dopiero spotykamy pierwszych Polaków na naszej trasie. Klimat w hotelu jest super. To taka wieża Babel. Słyszy się języki chyba z całego świata. Na podstawie mowy próbujemy odgadywać z jakich krajów ludzie przyjechali. Francuzi, Niemcy, Włosi, Polacy (ta narodowość chyba przeważała), Szkoci, Czesi Izraelczycy i wielu innych. Koło hotelu kilka Jeepów i terenowy motocykl. Pewnie wybierają się na Gobi. Robimy sobie krótką drzemkę, a po południu idziemy na miasto. W miejscowej restauracji rachunek nieco wyższy niż w cenniku menu. Pewnie standardowo doliczają napiwek. Oglądamy miasto. Trochę jestem nim rozczarowany i postanawiamy następnego dnia wyjechać. Kolejny dzień. Po obfitym śniadaniu (pyszna jajecznica na grubym placku, kanapki z polskim dżemem i miodem - do oporu, kawa, herbata). Pakujemy rzeczy i idziemy na dworzec. Koło 10.30 odjeżdżamy do Suche Bator. Znowu jedziemy rosyjską platzkartą. . Zajmujemy miejsca i odjeżdżamy. Niestety sielanka jednak trwa krótko. Na kolejnych stacjach dosiadają mogołowie i siadają gdzie popadnie. Po godzinie jest już tłoczno. Na naszym 3 osobowym miejscu jedzie już 6 osób. W międzyczasie krótka kłótnia między mogołami o miejsce. Po około 4 godzinach zaczyna się rozluźniać. Im bliżej Suche Bator, tym luźniej. Po drodze piękne krajobrazy. Robimy zdjęcia. Damulka w wielkim kapeluszu bierze nas za dziennikarzy. Wyprowadzamy ją z błędu. W pociągu coraz luźniej, więc robimy sobie prowizoryczną obiadokolację z chińszczyzny. Koło 22.00 dojeżdżamy do Suche Bator. Szybko znajdujemy nocleg za 4$. Zostawiamy plecaki i idziemy do "centrum", oraz nad pobliską rzekę. Niestety woda dość brudna. Suche Bator to dziura. Nic ciekawego tu nie ma, za to jest ładnie położona, a w okolicach interesujące górki. Kolejnego dnia idziemy w plener w pobliskie góry. Ładnie tu. Można się odprężyć i wyciszyć. Wieczorem wracamy do miasta. Na zakupy i jedzenie, warto wybrać się na miejscowy ryneczek. Dobre i tanie jedzenie mają w schludnym barze obok ryneczku - polecam. Następnego dnia rano kupujemy bilet do Nauszek i wydajemy ostatnie tugriki. Wracamy po plecaki i idziemy do pociągu. Ruszamy w stronę Rosji. Odprawa w pociągu przebiega dość sprawnie i bezproblemowo. Jeszcze tylko trochę papierowo - deklaracyjnych formalności i ruszamy dalej.

Znowu Rosja - okolice Bajkału.


Powoli zaczynamy więcej rozumieć ;-). Już chyba stęskniliśmy się za językiem rosyjskim. W Nauszkach na bazarze jemy prowizoryczny obiad i kupujemy platzkartę do Sliudanki nad Bajkałem. Wieczorkiem wyjazd. Prawie całą trasę do Sliudanki przesypiamy. Koło 5 rano dojeżdżamy nad Bajkał. Trochę mamy pecha, bo turystyczny pociąg do Portu Bajkał jechał wczoraj. Następny za 3 dni ;-(. Nie możemy czekać, bo wiza rosyjska powoli się kończy. Kupujemy zwykły bilet na tej trasie i czekamy na pociąg. W międzyczasie, na dworcu jemy śniadanie z omula na zimno. Dochodzi 10.00. Zapowiada się upalny dzień. Przejazd niespełna 80 kilometrów trwa około 6 godzin. Kupujemy trochę jedzenia i wody na drogę. O godzinie 10.00 wsiadamy do pociągu. Wszystkie wagony (aż 3), to platzkarty. naszym wagonie pod siedzeniami węgiel i drewno. Szyby w oknach brudne i niestety żadne okno od strony Bajkału się nie otwiera. By zrobić zdjęcia musimy przejść do pierwszego wagonu, gdzie kilka okien jest otwartych. Pociąg jedzie dość wolno. Często zatrzymuje się na kilkunasto, lub kilkudziesięciominutowe postoje. Widoczki po drodze rzeczywiście imponujące. Pociąg jedzie tuż nad brzegiem Bajkału wzdłuż stromego skalistego brzegu. Niemal na całej trasie przejazdu, wzdłuż torów kolejowych widać dziesiątki namiotów. Czas płynie wolno. Po 3 godzinkach trochę znużony, robię sobie drzemkę. Bodziu bierze przykład ze mnie i zalega na sąsiedniej leżance. Kolejne godziny płyną wolno. Patrzymy przez okno, robimy zdjęcia, coś tam przegryzamy i tak aż do wioski Port Bajkał u ujścia Angary.

Listwianka.


Późnym popołudniem dojeżdżamy do Portu Bajkał. Niestety prom na drugą stronę Angary już odpłynął. Kolejny dopiero jutro. Zastanawiamy się, czy przenocować tu w namiotach, czy płynąć na drugą stronę. Decydujemy się na wariant drugi. Bierzemy transport i za 100 rubli na osobę płyniemy do Listwianki. Dalej jeszcze 5 kilometrów piechotką na koniec Listwianki, gdzie czeka na nas tania turbaza. Na finiszu mamy lekko dosyć. Turbaza lekko przepełniona, ale udaje nam się znaleźć 2 wolne łóżka w kilkunastoosobowej sali. Warunki dość proste i lekko survivalowe. Prawie jak na wiosce ;-). Mi pasuje. Następnego dnia rozdzielamy się. Bodziu musi wracać do Polski. Urlop powoli mu się kończy. Ja zostaję nad Bajkałem jeszcze kilka dni. Następnego dnia wyjeżdża też grupa Polaków, sala pustoszeje. Ja oglądam okolicę wędrując po pobliskich górkach. Z opiekunami turbazy przechodzę na "ty", a na posiłki dołączam się do grupy rosyjskiej młodzieży która przyjechała na tygodniowy wypoczynek nad Bajkał (obiady po 50 rubli oraz śniadania i kolację po 30). Fajnie bo mam wszystko gotowe. Poza tym, wychodzi taniej niż bym miał sobie samemu pichcić. Niestety w kolejnych dniach pogoda się załamuje. Pada deszcz. Całą noc na Bajkale szaleje sztorm. W dzień leje. Szkoda. Nawet nosa z turbazy wysunąć nie można Po kilku dniach postanawiam wracać w stronę Polski. Jadę do Irkucka. Pociąg mam dopiero wieczorem, więc idę na miasto. Dłuższy czas siedzę w jakimś barze. Koło wieczora idę na dworzec. O 20.00 pakuję się do pociągu i ruszam w 3 dniową podróż do Moskwy. Trochę kiepsko, bo dostaję boczną platzkartę w korytarzu, w dodatku górę (gorszej opcji już nie ma). No, ale nie ma tego złego... Piętro niżej "mieszka" młoda dziewczyna spod Uralu. Dość szybko zamieniamy się na miejsca. No. Dół to jest to ;-). Kolejne dni mijają błyskawicznie. Czas płynie na robieniu posiłków, piciu herbaty, spacerach na dworcach, zakupach u babuszek. Niestety na pirożki pod żadną postacią nie mogę już patrzeć. Objadam się cedrowymi orzechami i wszystkim innym, tylko nie pierożkami. Mam ich już dosyć.

Znowu Moskwa.


Do stolicy Rosji dojeżdżam koło 4 rano. Godzinkę czekam aż otworzą metro. Fajnie, że miałem jeszcze karnet na metro, bp nie muszę stać w długiej kolejce po bilet. Jadę na Białoruski wakzał. W kantorze wymieniam jeszcze trochę pieniędzy na bilet. Niestety biletów do Grodna już nie ma. Jest tylko jakieś lux kupe za 1500 rubli. Eeee trochę za drogo. Błąd, że nie kupiłem biletu jeszcze w Irkucku. Okazuje się, że jedna platzkarta do Grodna będzie wolna od Wiazmy. Ruszam więc elektryczką 200 kilometrów do Wiazmy, by tam przesiąść się na platzkartę. Kupuję bilet do Wiazmy i o 7.45 ruszam w drogę. Jest OK. Coraz bliżej domu. W Wiazmie kilkugodzinny postój w oczekiwaniu na pociąg do Grodna. Kupuję jedzenie i rozkładam się koło zabytkowego parowozu obok dworca. Hmm... Ciekawe czemu tak wielu ludzi robi mi zdjęcia ;-)? Przed lokomotywą nawiązuję dłuższą rozmowę z jakimś Uzbekiem. Fajnie. Czas mija szybciej. Zdobywam trochę interesujących informacji o Uzbekistanie. Już wiem gdzie będę chciał pojechać w przyszłym roku ;-). Wieczorem wsiadam do pociągu i ruszam na Grodno. Niestety znowu trafia mi się góra w platzkarcie. W pociągu koło godzinki rozmawiam ze współpasażerami. W Mińsku zwalnia się miejsce na dole, więc przenoszę się niżej. Większość ludzi wysiadła. W komfortowych warunkach dojeżdżam do Grodna. Dzisiaj właśnie kończy mi się rosyjska wiza. Postanawiam sobie ją przedłużyć i jeszcze pogulać po Białorusi. Idę prosto do konsulatu. Niestety dzisiaj nieczynny. Wracam następnego dnia. Wiza już "przepalona". Konsul daje mi namiary gdzie mogę sprawę załatwić. Odnajduję odpowiedni urząd, a tam obleśna, gruba baba dość opryskliwym tonem mówi, że już niczego nie załatwię, bo już jestem nielegalnie na terenie Białorusi i grozi sztrafem. Mówi że muszę wyjechać do Polski i tam zrobić sobie wizę. Odsyła mnie do białoruskiego konsulatu w Białymstoku. Kompletne nieporozumienie! Wracam do Polskiego konsula. On nieśmiało potwierdza wersję grubej baby. Hmm... Jak to zrozumieć?Jechać do placówki Białorusi w Polsce? Przecież jestem u źródła. Odwiedzam księgarnię. Super. Jest kilka map, które już dawno chciałem kupić. Super skala jak na Białoruś, bo aż 1 : 200 000. Niestety, nie ma wszystkich województw. Biorę to co jest. W spożywczaku kupuję jeszcze 3 kilo mojej ulubionej rąbanej chałwy. Wieczorem ruszam na dworzec. Przed odprawą kilku ludzi pyta mnie, czy nie wezmę wódki i papierosów. Odmawiam. Nie chce mi się potem wypełniać szczegółowej deklaracji. Zaczyna się odprawa. Celnik pyta co wiozę. Ja, że ubrania, namiot i takie tam. Każe wyładować mały plecak . Wszystko go ciekawi. Zagląda do kosmetyczki. Trafia na teczkę z kupionymi mapami. Pod spodem jest dużo brudnopisowych kartek z wydrukowanymi informacjami z internetu o Rosji, Mongolii, Chinach. Niestety na drugiej stronie były firmowe wydruki różnych danych. Masa liczb, tabel, obliczeń. Celnik zaczyna studiować kartki z zainteresowaniem. Pokazuje drugiemu celnikowi. Oooo za długo się im przygląda - myślę sobie. Po chwili zadaje mi pytanie. "szto eta"? "Ważne rzeczy" - mówię. Burak zaczął przeglądać kartka po kartce. Myślał chyba, że szpiega odkrył. Przez moment przeszła mi myśl, że zabierze papiery do analizy kryptograficzne. Ok starczy chyba. "Eta turisticzeskije informacje" - mówię. Nie chcąc pokazać po sobie, że i tak niczego z nich nie skumał odłożył teczkę pogrzebał w plecaku i wyciągnął płytę CD. Widzę błysk w jego oku. "A eta szto"? - zapytał. Z uśmiechem odpowiadam -"fotografie". Łyknął odpowiedź i szuka dalej. Każe rozpakować duży plecak. Mam trochę dość wrażeń na dzisiaj. Trochę jestem znużony jego upierdliwością. Wyciągam po kolei śpiwór, spodnie. On pyta - "a eta szto?"- wskazując na namiot. Kurde, chyba będzie chciał go rozwijać - myślę sobie. Tylko nie to. "Pałatka" - odpowiadam. Burak chyba zaczął się niecierpliwić i zanurzył swoją wielką łapę do mojego plecaka. Nagle trzymając rękę w plecaku pyta "szto eta?" lekko zdębiałem. Błyskawicznie odświeżam sobie w myślach zawartość mojego plecaka i kompletnie nie mam pojęcia o co pyta. Co go tak zaintrygowało? Niebezpiecznego towaru nie wiozę, więc odpowiedziałem spokojnie "nie znaju". On nie daje za wygraną. Przechyla plecak w moją stronę i pokazuje co tam chwycił w plecaku. Zaskoczony, powstrzymuję się od rozbawienia, tłumiąc śmiech odpowiadam: "RURA!" - "turisticzeskij pojezdnyj dusz". W tym momencie zrobił głupią minę, zrobił się czerwony jak burak i przerwał kontrolę. Z tego wszystkiego zapomniał skasować ode mnie opłatę klimatyczną. No. Jeszcze tylko kontrola paszportowa. Celniczka przyczepiła się, że termin wizy skończył się dzień wcześniej. Lekkie zamieszanie. Poszła gdzieś na zaplecze. Po 5 minutach wraca, wbija stempel. Uff. Idę dalej. Do pociągu jeszcze nie wpuszczają. Znowu ktoś mi proponuje wzięcie wódki. W holu na korytarzu słychać odgłosy taśmy klejącej. Przemytnicy okupują sklep wolnocłowy i przygotowują towar. Zaczęli puszczać do pociągu. Wsiadam, zajmuję miejsce. Pociąg rusza i patrzę co się dzieje. Ruscy zaczynają biegać po pociągu ze śrubokrętami. W błyskawicznym tempie rozkręcają wszystko co się da. Sufity, schowki nad oknami i pakują tam całe sztangi fajek. Wkrótce pod moim siedzeniem przylepiają kilka paczek. Jakaś baba staje prawie nade mną okrakiem i próbuje wcisnąć jeszcze kilka paczek do sufitu. Po chwili druga odkręca schowek nad oknem. "Tam już pełno" - myślę sobie. Jakiś gość biega po przedziale i prosi drugiego by mu coś schował. Klnie pod nosem. Przybiega baba, coś krzyczy do wagonu obok. Akcja w toku. Śrubki wypadają im z ręki, lecą na podłogę Coś jakby wyginana blacha piszczy w kiblu. Celnik białoruski przechodzi przez wagony i udaje że nic nie widzi. Baba próbuje kolejną sztangę wcisnąć pod moje siedzenie. Coś tam klnie po rusku i zaczyna rozkręcać blachę od grzejnika. Wpycha kilka paczek. Wysoki rusek wspina się po siedzeniach do sufitu. Odkręca kratkę od wywietrznika. Sztanga nie wchodzi. Próbuje coś wyłamać ze środka co blokuje sztangę. Wygina w lewo i prawo, lewo, prawo. Leje się po nim pot. Co chwilę dla rozprężenia macha ręką na boki. W końcu metal puszcza. Wywala wyłamaną część przez okno, a do wentylatora ładuje fajki. W tym czasie dwie baby po prawej próbują jeszcze coś dołożyć do sufitu. Polska konduktor prosi o bilety do kontroli. Nikt nie zwraca na nią uwagi. Oprócz mnie;-). Odnoszę wrażenie, że chyba trochę jest przestraszona. Polska granica coraz bliżej. Po przejechaniu pasa granicznego Już na polskiej stronie tuż przed dworcem w Kuźnicy ruscy otwierają awaryjnie drzwi i wywalają w krzaki trzy wielkie kartony oklejone taśmą. Wjeżdżając już prawie na dworzec do Kuźnicy ostatnie fajki których nie udało się nigdzie wepchnąć lecą przez okno wprost na tory. Akcja powoli się kończy. Wchodzą Polscy celnicy. Jeden z nich pyta skąd jadę i co wiozę. "Elektronika jest"? "Jest - aparat" odpowiadam. "Ile"? "Jeden starczy" - mówię. Idzie dalej. Po chwili wsiadają celnicy ze sprzętem do przeszukiwania wagonu. Zakładam plecak i wychodzę. Kupuję bilet do Białegostoku i wracam do pociągu. Po chwili jeden z celników wchodzi do wagonu i oznajmia żeby się przesiąść do podstawionego składu, bo ten pociąg dalej nie jedzie. Będzie rozkręcany - pomyślałem. Po godzinie jestem w Białymstoku. Niestety połączenie za Szczecinem kijowe. Mam dwie możliwości. Obydwie zapewniają nocleg, albo na dworcu centralnym w Warszawie, albo w Białymstoku. Wybieram wariant drugi. Dworzec dość czysty, monitorowany i zamykany na noc. W poczekalni prócz mnie jeszcze tylko 3 osoby. Rozkładam na pięterku karimatkę. Nie pamiętam kiedy usnąłem. Budzę się koło 5 rano. Robi się gwarno. Około 6 mam bezpośredni pociąg do Szczecina. Jest OK. Pociąg czysty i dość luźno. Po około 3 godzinach robi się tłoczniej i już nie mogę sobie leżeć. Koło 19 wieczorkiem dojeżdżam do Szczecina. Uff już w domu. Wszędzie dobrze, ale... - dom, to dom.

No to coś na koniec.


Podsumowując. Wyjazd był zrealizowany tak jak sobie zaplanowałem.

Rosja - cóż, swojskie klimaty. Babuszki, pirożki. Wielkie bezludne przestrzenie. Bajkał - piękny, choć jak dla mnie to zbyt dużo turystów. Następnym razem ominę znane kurorty jak Listwianka, a ruszę bardziej na północ (może tam spotkam niedźwiedzia).
więcej zdjęć z Rosji możesz obejrzeć tutaj

Mongolia - wypadła tylko wizyta na Gobi. Po prostu nie przewidziałem, że tak bardzo będzie mnie denerwował wszędobylski piach sypiący w oczy. Uznałem, że pustynne klimaty nie są dla mnie. A zdjęcie z wielbłądem...? Cóż, zrobię sobie w zoo ;-). Niedogodność tą w pełni zrekompensowały piękne krajobrazy mongolskich stepów.
więcej zdjęć z Mongolii możesz obejrzeć tutaj

Chiny - mimo niedogodności językowych, tłoku i wszędobylskiego hałasu zachwyciły mnie swym folklorem i klimatem. W szczególności Chiny widziane od zaplecza, tzw. hutongów - to jest to. Wiele razy byłem zaskakiwany innością życia, kultury, która nie ma odpowiednika na kontynencie europejskim.
więcej zdjęć z Chin możesz obejrzeć tutaj

      Co najważniejsze, - zdrowie dopisywało w 100%. Obawiałem się trochę jakiś problemów żołądkowych, bo inne menu i klimat. Na szczęście wszystko było normalnie, prawie jak w domu ;-). Schudłem pięć kilo, (akurat miałem tyle nadwagi).

Co do minusów, to brakowało mi tylko harmoszki i bałałajki w transsybirze. Choć namiastkę tych klimatów miałem w Białoruskiej elektryczce. Przez dwie stacje w moim wagonie dziadek grał na harmonii ile sił w rękach. Pewnie komuś, kto również wybierze się na szlak kolei transsyberyjskiej, trafi się grajek z harmoszką, czy bałałajką. Przekonany jestem, że przeżyje wiele ciekawych zdarzeń obfitujących w zaskakujące niespodzianki. Fajne jest to, że każdy wyjazd jest niepowtarzalny i nieprzewidywalny pod każdym względem. I tak lubię. Zatem, jeśli masz czas, trochę kasy, to bierz plecak i ruszaj. Na pewno nie pożałujesz. choć z pewnością będzie trochę inaczej niż u mnie ;-).
Polecam.
Masz pytania? Napisz