strona główna Georgia (3K)

GRUZJA 2012

Na pomysł wyjazdu do Gruzji, wpadłem już w połowie sierpnia 2008 roku. Wtedy właśnie interwencja wojsk rosyjskich w gruzińskich separatystycznych republikach, spowodowała u mnie chęć poznania tego kraju.
Przez kilka lat jakoś nie składało się, by zrealizować plany, aż w końcu nadszedł rok 2012. W lutym nadarzyła się okazja na bilet lotniczy do Tbilisi w dobrej cenie i w tym momencie zacząłem nakręcać temat Niestety, jak to zwykle bywa, trudno było znaleźć towarzystwo na wyjazd, przez co poszukiwania nieco trwały i okazja na bilet minęła. Ostatecznie udało się wyciągnąć kumpla, który po dłuższych namowach przekonał żonę, by zezwoliła na wypad. Może i dobrze wyszło, bo termin wylotu został nieco przesunięty tak, by przy okazji załapać się jeszcze na okres winobrania.
Bilety zarezerwowaliśmy już na początku maja. Po wielu analizach i symulacjach dot. sposobu dotarcia do Gruzji, zdecydowaliśmy się na nieco droższy, bezpośredni lot Warszawa - Tbilisi z naszym narodowym przewoźnikiem za nieco ponad 1200 PLN.
Od tego momentu, sprawa wyjazdu do Gruzji nieco przycichła i nieco o niej zapomniałem. Okres wakacji minął dość szybko i dopiero koło połowy sierpnia, na nowo powrócił temat Gruzji. Plan powoli zaczynał się kształtować i na dobre zaczęliśmy poszukiwać niezbędnych, szczegółowych informacji potrzebnych do wyjazdu. Niestety okazało się, że na rynku brak jest dobrych map, czy przewodników po Gruzji, a wybór tego co dostępne, jest raczej skromny. Przewodnik Bezdroży ma mocno niedorobioną, i raczej mało przydatną treść, a dostępne mapy są w średnio dokładnej skali 1:700 000 i też raczej mało pomocne, by szczegółowo zaplanować wyjazd.
Oczywiście jak zwykle, nieocenionym źródłem informacji był internet, a niezwykle pomocną stroną okazało się forum kaukaz.pl, gdzie można było znaleźć w miarę aktualne i szczegółowe info.
Co do map, to polecam darmowe, bardzo dokładne wojskowe mapy topograficzne, skalibrowane pod Oziego w skali 1: 50 000 i 1 : 100 000, które można bezpłatnie pobrać ze strony:
http://maps.vlasenko.net/soviet-military-topographic-map/map100k.html
http://maps.vlasenko.net/soviet-military-topographic-map/map50k.html
Mapki są naprawdę dokładne i szczególnie przydatne w górach. W sieci dostępne są również mapki opensource-owe pod Garmina, jednak są bardzo słabiutkie, więc nie polecam.

Czas mijał, wiedza na temat Gruzji była coraz obszerniejsza i z każdym dniem coraz bardziej żyłem wyjazdem. Wreszcie nadeszła godzina zero.

mapa Gruzji

WYJAZD

Koło południa ruszamy bezpośrednim pociągiem ze Szczecina do stolicy. Samolot mamy koło 22, więc jest jeszcze trochę czasu w zapasie. Odprawa przebiega dość sprawnie i o godzinie 22 wylatujemy w kierunku Gruzji.


TBILISI

W Tbilisi lądujemy w nocy, około godziny 3,20. Pierwszy autobus do centrum mamy dopiero koło 7 rano, wypatrujemy więc dogodnego miejsca na drzemkę w lotniskowym holu. Dość szybko go znajdujemy na sztucznej trawie pod schodami w holu głównym lotniska. Miejsce wręcz idealne. Nie jesteśmy tu pierwsi, więc szybko zajmujemy wolną przestrzeń. Dwie osoby już tam leżą, ale i dla nas starcza miejsca. Koło siódmej rano na lotnisku zaczyna się ruch, więc powoli się zbieramy. Odwiedzamy jeszcze lotniskowy punkt informacji turystycznej. Niestety nie posiadają tutaj żadnych map, tylko plan metra i jakąś skromną mapkę Tbilisi. Sporo mają za to ulotek i wizytówek z komercyjnymi noclegami. Nie jesteśmy tym zaskoczeni, gdyż już z netu wiedzieliśmy, że z dobrymi mapami na miejscu, też będzie problem.
W lotniskowym kantorze wymieniamy nieco pieniędzy, by mieć drobne na autobus i ruszamy do centrum. Autobus spod lotniska jeździ średnio co pół godziny (w szczycie nieco częściej) i jedzie przez ścisłe centrum, między innymi przez Plac Wolności aż do głównego dworca kolejowego. Bilet kosztuje 1 lari i można go kupić w środku, w automacie.
Już po kilku minutach jazdy zaczynamy dostrzegać miejscowy folklor. Z każdym kolejnym przystankiem bus jest coraz bardziej zatłoczony, tak że nawet zaczynamy robić zakłady, czy komuś jeszcze uda się dosiąść. Okazuje się, że jeszcze można się wcisnąć. Mimo totalnego ścisku w środku, nikt nie protestuje i nie narzeka. Każdy cieszy się że jedzie. Nawet przytrzaśnięcie przez drzwi nie zniechęca by próbować się jeszcze dosiąść :-). Na kolejnych przystankach tylko gorzej i prawie nikt już nie dosiada, a tłum ludzi zostaje na przystanku, czekając na kolejny bus. Wszystko obserwujemy z bezpiecznych siedzień na końcu autobusu. Wreszcie wysiadamy przy pl. Wolności i od razu trafiamy na kanarów, którzy na przystanku u wysiadających z busa, sprawdzają bilety.
Staramy się rozglądać za jakąś księgarnią, by kupić dokładną mapę Gruzji. Niestety z tym też ciężko. Ostatecznie w biurze podróży niedaleko placu kupujemy za 12 lari dość ogólną mapę kraju. Trochę średnia, ale główne atrakcje kraju są zaznaczone. Poza tym na razie nic lepszego nie mamy. Nieopodal placu szybko odnajdujemy przypadkowy hostel: "Lucky Hostel", gdzie bookujemy się na pierwszą noc. Zostawiamy plecaki i ruszamy w miasto. Hostel średni, jednak położenie ma bardzo dobre, bo wszędzie blisko. Idziemy do pobliskiej niewielkiej restauracyjki (poleconej przez pracownika hostelu), by zjeść śniadanie i popróbować nieco gruzińskich specjałów. W pobliskim bankomacie wyciągamy nieco grubszej kaski, po czym przez kilka ładnych godzin szwędamy się po okolicznym zabytkowym centrum.
Tbilisi Na pobliskiej górze Mtacminda oglądamy XIV-wieczne ruiny zamku Narikala, tuż obok trzynastowieczny kościół i nieco dalej pomnik Kartlis Deda - symbol Tbilisi. To tzw. Matka Gruzji z mieczem i dzbanem wina w rękach. Stąd też ładny widok na miasto.
Z góry zjeżdżamy kolejką linową na drugi brzeg rzeki i piechotką idziemy wzdłuż bulwaru, aż w okolice końca słynnej ulicy Rustaveli. Ta niby prestiżowa ulica, mocno mnie rozczarowuje. Stosunkowo wąska, bardzo ruchliwa i głośna od samochodów. Kompletnie nie rozumiem dlaczego nazywa się ją wizytówką miasta. W pobliżu placu Wolności, można znaleźć nieco ławek do posiedzenia. Jednak hałas przejeżdżających aut i smród spalin mnie osobiście zniechęca, by się tu zatrzymywać. Nieopodal placu, w Muzeum Narodowym jest punkt Informacji Turystycznej, nieco lepiej zaopatrzony, niż ten na lotnisku. Mapy Gruzji jednak też nie mają :-(. Obok punktu i.t. w holu muzeum jest niewielka księgarnia, tu jednak wybór map też niewielki.
Bardzo fajny sklepik, zaopatrzony w dokładne mapki Gruzji znajdujemy na samym Placu Wolności, tuż obok hotelu Continental, czy Radisson, wewnątrz bramy wejściowej do jakiegoś hostelu (niewielkie oszklone drzwi po prawej stronie z wystawionymi mapkami).
Można tu dostać mapki regionów całej Gruzji, w bardzo dobrej skali 1 : 100 000 i 1 : 200 000.kosztują wprawdzie sporo, bo 12 lari, jednak są naprawdę dokładne.
Wieczorem robimy zakupy w pobliskim spożywczaku i wracamy do hostelu. W środku raczej pusto - jeden francuz i jeszcze dwie osoby. W hostelu jest internet, jak w większości tego typu miejsc w Tbilisi. Wprawdzie strasznie wolny, ale jest. Jeśli chodzi o internet, to niemal cała Rustaveli usiana jest w hotspotach "Tbilisi Loves You". Na innych ulicach darmowy internet też można łapać w wielu miejscach, co było dla nas miłym zaskoczeniem :-).


KAZBEGI

Kolejnego dnia, decydujemy się, by od razu ruszyć w kierunku na Kazbegi. Jest już połowa września, więc chcemy wykorzystać ładną pogodę i podejść pod Kazbeg.
Wczesnym rankiem jedziemy metrem na dworzec Didube, skąd odjeżdżają marszrutki w różne strony północnej Gruzji i dalej. Nas interesuje miejscowość Stephansminda (dawniej Kazbegi). Dość szybko odnajdujemy busa jadącego w tym kierunku i przez ponad godzinę, czekamy na skompletowanie pasażerów.
Dopłacamy po 3 lari więcej od osoby i dogadujemy się z kierowcą, by po drodze zrobił dwa kilkunastominutowe postoje. Pierwszy - przy zameczku Ananuri, a drugi - na przełęczy Krzyżowej (2379 m. npm).
Tuż za Mcchetą, zaczyna się słynna Droga Wojenna, obfitująca w strome podjazdy i ładne widoki. Po drodze robimy krótki postój, przy twierdzy Ananuri. Super zameczek, świetnie położony, który trzeba koniecznie zobaczyć. Następny postój robimy na przełęczy Krzyżowej, skąd piękne widoki na góry. Jest tu wybudowana platforma widokowa, skąd widoki zapierające dech. Atrakcje naprawdę warte dopłacenia tych 3 lari.

Kazbeg - widok na lodowiec Za przełęczą Krzyżową, zaczyna się kilkunastokilometrowy beznadziejnie nierówny odcinek szutrowej drogi. Jedzie się bardzo wolno, a kurz do busa wciska się niemal w każdą szparkę.
Ostatecznie po około 7 godzinach dojeżdżamy do Kazbegi. Większość ludzi z busa bookuje się w pobliskim hostelu (przy drodze na Kazbeg), jeszcze w samej Stephansminda . My zaś, jeszcze z dwoma Izraelczykami jedziemy obejrzeć wąwóz Darialski na granicy gruzińsko - rosyjskiej, czy jak kto woli - czeczeńskiej.
Okazuje się, że wąwóz to już kompletna porażka. Nie wiem czym tu się zachwycać i zdecydowanie odradzam by tam się wybierać. Dobrze że udało się namówić jeszcze Izraelczyków, bo koszty 30 lari dzielimy na 4, a nie na 2 osoby :). Nawet nie pytamy, czy im się podobało. Nie wiem czemu ludzie w necie piszą z zachwytem o tym wąwozie.
Jest już nieco późno, więc od razu ruszamy w górę, tak by na Samebę dojść jeszcze przed zachodem słońca.
Nieco kuszą wygody wspomnianego hostelu, jednak rozsądek i chęć wykorzystania ładnej, słonecznej, pięknej pogody przeważają. Tym bardziej że kierowca busa mówił, że tydzień wcześniej, Kazbeg był spowity gęstą mgłą i nic nie było widać.
Droga pod górę dość łatwa i przejezdna dla samochodów terenowych. Ścinamy trawersy, by zaoszczędzić nieco drogi i po około 2 godzinach wędrówki jesteśmy na górze pod Samebą. Nad nami błękitnie niebo i słońce z popołudniowym odcieniem. Oglądamy XII wieczny piękny kościół Gergetii. Jest to jedna z głównych atrakcji Gruzji, którą można zobaczyć chyba na każdym folderze reklamującym ten kraj. Fajna sprawa, bo okazuje się, że obok kościoła jest źródełko z bieżącą wodą (uwaga - woda nie leci non stop). W razie potrzeby można poprosić popa, by odkręcił kranik, lub po prostu poprosić o napełnienie butelki na plebanii).
Kościół robi niesamowite wrażenie przy zachodzącym już słońcu. Wybudowany jest on na brzegu skały, skąd ładny widok na Stepansmindę i okoliczne góry. W bezpiecznej odległości, kilkuset metrów od Gergetii rozbijamy namioty. Kościółek stoi na wysokości około 2000 metrów, więc w nocy może być dość zimno. Rozbijamy się za niewielkimi krzakami, oddzielającymi nas przed pustą górską przestrzenią. Dobra opcja, bo w nocy mocno wiało, i krzaki nieco osłaniały nas od wiatru, który bardzo potęgował chłód.
Kolejnego dnia, koło 7 rano kupel rusza na górę z Niemką, która nieopodal nas rozbiła swój namiot. Ja godzinkę później, gdyż i tak moja choroba wysokościowa nie pozwala mi podejść zbyt wysoko. Zgodnie w wczorajszymi ustaleniami, zanoszę plecak na plebanię do popa. Namioty zaś zostawiam tak jak stały i ruszam w górę w kierunku Kazbegu.
Początkowo dróżka prowadzi centralnie pod górę, przez dość zwarte krzaki kosówki. Kosówka jednak dość szybko zostaje w tyle i w krajobrazie widać już tylko skały porośnięte trawą. Trasa nie jest jakoś specjalnie oznaczona, jednak jest na tyle wydeptana, że zgubić się jest raczej trudno. Co jakiś czas na ścieżce poukładane są niewielkie piramidki z kamieni wyznaczające szlak. Z każdym metrem widoki coraz piękniejsze, a przestrzenie coraz większe. Im podchodzę wyżej, tym kościółek na Samebie jakby coraz bardziej się kurczy, jednak jeszcze przez dłuższy czas będzie on widoczny. Pogoda super, więc nawet na tej wysokości jest dość ciepło i można iść w samym t-shircie. Heh.. świetne widoki.
Szczyt Kazbegu dość szybko chowa się gdzieś za skały i tylko zmniejszający się kościółek Gergeti na Samebie oddaje realną wysokość i przebyty dystans. Nieopodal przełęczy zaczynam odczuwać pierwsze oznaki choroby wysokościowej i tu rozpoczyna się dość trudny, nużący odcinek, gdzie nie widać już ani Sameby, ani szczytu Kazbegu. Na szczęście do przełęczy jest stosunkowo niedaleko, więc twardo sunę w górę.

Ufff, po 3,5 godzinach wędrówki, docieram do przełęczy (3218 m n.p.m. - wg GPS- 2950 ??), skąd przecudny widok na lodowiec.
Pogoda słoneczna, przeźroczystość extra, więc idealne warunki do podziwiania. Na przełęczy już kilka osób opala się w pełnym słońcu. Zajmuję sobie wygodne miejsce i delektuję widokami. Ruch na przełęczy jest dość spory. Towarzystwo zmienia się co jakiś czas. Co i rusz przychodzi ktoś nowy. Jedni przychodzą, inni odchodzą, ktoś próbuje zaparzyć herbatę. Dość często powtarza się pytanie, czy po drodze ktoś widział wodę do picia. Niestety do przełęczy nie ma szans na znalezienie wody pitnej. Za przełęczą natomiast woda wypływająca spod lodowca, jest ponoć bardzo brudna i nie nadaje się do picia.

Czas spędzony na przełęczy, to dobrze wykorzystane minuty. Pogoda wzorowo słoneczna, więc leżakuje się wyśmienicie. Gdy słońce zaczyna nieco słabnąć, powoli ruszam w drogę powrotną.
Schodząc w dół, po jakimś czasie znowu pojawiają się piękne widoki na mikroskopijny kościółek Gergeti na Samebie. Słońce teraz nieco zmieniło położenie i oświetla ją w pełni. Rano przy podchodzeniu, widok na Samebę był nieco pod słońce.
Od czasu do czasu robię postój, by podziwiać widoki, a przy okazji cyknąć zdjęcie.
Po drodze mijam kilka grup zawodowych alpinistów idących z końmi i tragarzami w stronę Kazbegu. Chyba naprawdę trzeba to lubić, by aż tak się angażować, bo sprzętu targają naprawdę sporo.
Po zejściu na dół, namiociki stały tak jak je zostawiłem. Zabieram plecak od popa, nabieram na plebanii wody i czekam w namiocie na zejście kumpla.
W międzyczasie spotykam polaków, którzy następnego dnia planują podejście pod lodowiec. Wymieniamy się informacjami i przy okazji dostaję namiary na tani hostel w Tbilisi.
Koło godziny 17 dochodzi kumpel, zwijamy namioty i schodzimy w dół do Stephansmindy. Do miejscowości docieramy już przy lekkiej szarówce. Odnajdujemy jeszcze ostatni czynny bar, gdzie jemy obiado-kolację. Wstępnie planowaliśmy rozbić się w pobliskim parku, jednak okazuje się, że właścicielka baru zapodała namiary na przyzwoity nocleg (15 lari) u swojej znajomej. Nie upieramy się przy namiotach, bo wieczór jest dość chłodny, co trochę zniechęca do survivalu. Zanim zdążylismy zjeść, wspomniana znajoma już na nas czekała by zabrać nas na nocleg.
Warunki noclegowe niezłe i widać, że część domu właśnie jest modernizowna pod kątem przyjmowania turystów. Poza tym bardzo sympatyczna, kontaktowa rodzinka.


POWRÓT DO STOLICY I DROGA DO MESTII

Rankiem żegnamy się z gospodarzami i idziemy do centrum Kazbegi, skąd odjeżdżają marszrutki do Tbilisi. Jeszcze ostatni rzut oka na piękny, majestatyczny lodowiec i ruszamy Drogą Wojenną z powrotem do Tbilisi (cena biletu - 7 lari).
W Tbilisi od razu kierujemy się na dworzec kolejowy , by kupić nocny bilet do Zugdidi.
Trochę się rozczarowujemy, bo nie ma już wolnych biletów sypialnych, tylko zwykłe, siedzące i to też już ostatnie sztuki. Chwilę się zastanawiamy, czy nie zmienić nieco planów, ostatecznie jednak kupujemy bilety i rozkładamy się w dworcowej poczekalni.
Wieczorem pakujemy się do pociągu i odjeżdżamy w kierunku Zugdidi. W wagonie jest komplet i sporo turystów z plecakami. Warunki i zwyczaje tak jak w ruskich pociągach, tylko samowara brak. Toaleta raczej brudna (średnio chciało się korzystać), zamykana na klucz kilkanaście minut przed wjazdem do miasta. Otwierana po wyjeździe o ile konduktor sobie przypomni.
Wczesnym rankiem docieramy do Zugdidi. Marszrutki stoją już przed dworcem, jakby czekały na przyjazd pociągu. Pakujemy się do już niemal pełnego busa i ruszamy do Mestii.


MESTIA

Trasa do Mestii, to droga bardzo ładna i widokowa, z niesamowicie dużą ilością zakrętów.
Mestia W Mestii kumpel wraz z trzema Ukraińcami poznanymi w busie, bierze transport do Ushguli. Ja narazie sobie odpuszczam dalszą podróż. Bookuję się w jednym z tutejszych hosteli i idę do centrum nieco zjeść w miejscowym barze. W miasteczku widać spore inwestycje w infrastrukturę turystyczną. Myślę, że w przyszłości może to nieco popsuć klimat Mestii. Bardzo ładnie wygląda odrestaurowane centrum, stylizowane pod kątem okolicznych zabytków. Po obiedzie ruszam obejrzeć główną atrakcję Mestii - średniowieczne wieże. Wbrew pozorom jest ich dość sporo i naprawdę dodają miasteczku swoistego klimatu. Jest piękna, słoneczna pogoda, więc oglądam niemal wszystkie wieżyczki z bliska. W międzyczasie okazuje się, że kierowca z którym pojechał kumpel do Ushguli wynajmuje też pokoje. Wieczorkiem więc wymeldowuję się ze schroniska i idę do centrum, gdzie czekam na busa z Ushguli. Po powrocie jemy kolację w tutejszym barze wraz z kierowcą i Ukraińcami. Spotkanie trwa dobre dwie godzinki, po czym kierowca zawozi nas do siebie na kwaterę.
Kolejnego dnia Ukraińcy wyjeżdżają wczesnym rankiem, my zaś po zjedzeniu wspólnego śniadania z gospodarzami idziemy do centrum, skąd koło godziny 10 ma odjechać bus do Zugdidi.
Busik już stoi. Z uwagi jednak na brak podróżnych, ponad godzinę czekamy na skompletowanie pasażerów.


KIERUNEK ANAKLIA

Do Zugdidi dojeżdżamy nieco po godzinie 15 i od razu próbujemy złapać busa nad morze, do wcześniej upatrzonej już wioseczki - Anaklia.
Do Anaklii jeżdżą (średnio co godzinę) niewielkie żółte autobusy, a przystanek mają nieopodal dworca przy głównej drodze. Od czasu do czasu w stronę Anakli jeżdżą też małe busiki, jednak są tak zatłoczone, że nie ma szans na wejście.
Po niespełna godzinie nudnego oczekiwania, zatrzymuje się terenowy van na gruzińskich tablicach i spontanicznie podwozi nas na dworzec skąd odjeżdżają busiki. Okazało się, że kierowca jadąc godzinę wcześniej widział nas jak staliśmy na przystanku, a po godzinie, gdy wracał jeszcze staliśmy, więc zaintrygowany zatrzymał się i zagadnął :-).

Niestety, busik do Anaklii już na starcie był pełen.
Po spytaniu kierowcy, czy znajdą się jeszcze dwa miejsca, kiwnął głową i dodał: - "tylko stojące". Fajnie - jest szansa, że jeszcze nas zabierze. Myślę - "jest nieźle" (nieświadomy jeszcze tego co nastąpi).
Kierowca z trudem upycha nasze plecaki po kątach. Mój ląduje z tyłu na workach z mąką, drugi zaś wciska pod siedzenia, obok innych wciśniętych tam już tobołków. No tak, plecaki weszły - myślę, ale co z nami, bo miejsca w środku nie widzę.
Głośnym krzykiem mobilizuje pasażerów w środku, by jeszcze bardziej się ścisnęli i zrobili dla nas nieco miejsca. Coraz bardziej zaczyna docierać do mnie "realizm" jazdy na stojąco. Zastanawiam się, czy nie poczekać na następny bus. Kierowca z uśmiechem na twarzy pospiesznie zachęca, by wsiadać do środka. Widząc moje zakłopotanie, pomaga mi wcisnąć się między wystające tyłki. Zamyka drzwi i ruszamy.
Dość szybko zaczyna do mnie docierać, że w tej pozycji daleko nie zajadę. Po mojej lewej stronie młody chłopak niemal leży na babulce, co usiadła na krzesełku tuż przy drzwiach, a z mojej prawej strony, szczupły facet wciśnięty niemal w siedzenia pasażera obok kierowcy. Ja, w trzech/czwartych przegięty nad głową babuszki z butlą gazową na kolanach, która też "półdupkiem" docisnęła się do kogoś na siedzenie i w połowie wystaje poza nie. Dodatkowo nawet nie bardzo mam się czego złapać, czy podeprzeć podczas jazdy. Wkrótce znajduję jednak kawałek wolnego zagłówka o które podpieram się z lekką ulgą. Zresztą i tak nie ma się gdzie przewrócić, bo z każdej strony jestem "zblokowany". Po jakimś czasie coraz bardziej zaczynają mi doskwierać niewygody. Odliczam każdy przejechany metr i zaczynam myśleć, jak poprawić sobie żywot. Staram się odrobinę obnizyć, by wyprostować nieco kręgosłup. Próbuję znaleźć choćby skrawek miejsca, na dolnym progu przy przesuwanych drzwiach. Ups, - jest ciężko. Tam już stoją czyjeś nogi. Nie daję jednak za wygraną i próbuję stanąć tam jedną nogą, choćby na palcach.
Z trudem udaje mi się wreszcie wcisnąć nogę na dolny stopień i z ulgą obniżam swoją pozycję o jakieś 15 centymetrów. Nieco się odprostowuję i zgięty jestem już tylko w karku. Uff, jest lepiej. "No - może dojadę" - myślę.
W busie jest strasznie duszno. Rozglądam się po współpasażerach, próbując wypatrzyć kumpla. Nie widzę. Pewnie też gdzieś wciśnięty między ludzi a fotele. Nieco w środku, starszy dziadzio zgięty w pół, przechylony lekko w bok, z twarzą dociśniętą do sufitu . Sprawia wrażenie mocno cierpiącego. Na zmęczonej twarzy widać spory wysiłek. Z trudem próbuje on utrzymać równowagę w pogiętej, niewygodnej pozycji dopasowanej między fotele, sufit i innych współpasażerów. Tępym wzrokiem obojętnie patrzy gdzieś w przestrzeń. Całą twarz ma czerwoną z wysiłku, a na spoconym czole widać mocno uwydatnione żyły rysujące grube, wyraźne szramy. Zaciśnięte złote zęby, jeszcze bardziej odzwierciedlają jego samopoczucie i dyskomfort jazdy. Sprawia wrażenie jakby zaraz miał zemdleć.
Po jakimś czasie pierwszy przystanek. Mam nadzieję, że ktoś wysiądzie i w busie nieco sę zluzuje. Niestety 2 osoby wysiadły i tyle samo wsiadło :(.
Ruszamy dalej. Po kolejnych minutach znowu przystanek. Wysiadają niemal wszyscy stojący z głębi busa. Pojawia się szansa, że w busiku będzie luźniej. Okazuje się, że wysiada osoba siedząca na końcu busa przy oknie, stąd cała reszta musiała wysiąść. Spod siedzeń wytacza się wielki arbuz, którego dość szybko ktoś łapie i wtacza spowrotem pod siedzenie. Na wolne miejsce dosiada się ktoś nowy. Każdy grzecznie zajmuje swoje miejsce i przybiera dokładnie tą samą, niewygodną, znaną tylko sobie pozycję. Znowu ruszamy z nadkompletem. Po dłuższej jeździe mam nieco dosyć i odnoszę wrażenie, że dalej chyba pójdę pieszo. Facet stojący obok mówi, że do Anakli jeszcze jakieś 10 kilometrów. Ok, - myślę sobie, czyli to jakieś 2 godzinki spacerkiem. . Czas jazdy strasznie się dłuży, choć powoli jednak, chyba zaczynam się przyzwyczajać do tych niewygód. Wszyscy trwają w milczeniu i bez słowa czekają na swój przystanek.
Nieco przed Anaklią zwalnia się miejsce przy kierowcy i ktoś trąca mnie łokciem, sugerując, bym usiadł z przodu. Ufff, wreszcie można nieco się odprężyć. Kierowca z uśmiechem na twarzy, szybko rzuca pytanie: "nu kak, - harasho?" Nie zastanawiając się odpowiadam: "da, - ot gruzińskij folklor" i cały bus w śmiech. Kierowca zaczyna podpytywać skąd jesteśmy i ile już podróżujemy. Końcówka drogi mija bardzo sympatycznie i dość komfortowo. Wreszcie dojeżdżamy do Anakli. Kierowca podwozi nas niemal pod samą plażę, i..... Już zaczyna mi się tu bardzo podobać.
Anaklia - zachód słońca Piękna, puściutka promenada. palmy i niemal wszędzie porozstawiane leżaki powodują, że bardzo szybko zapominamy o niewygodach w busie. Jest już nieco późno, więc od razu wypatrujemy dogodnego miejsca na rozbicie namiotu.
Dość szybko takowe odnajdujemy, na równym trawniku pomiędzy palmami, tuż przy plaży. Niestety, z dużym żalem jednak musimy przenieść się w głąb wioseczki, bo od morza dość mocno wieje. Rozbijamy namioty w centrum Anakli, nieopodal komisariatu policji, naprzeciw niewielkiej restauracyjki. W sumie i tak codziennie się tu będziemy stołować, więc przynajmniej mamy blisko. Zamykamy w namiotach plecaki i idziemy jeszcze zrobić obchód miejscowości. Testujemy tutejsze, solidne leżaki a wieczorkiem lądujemy we wspomnianej restauracji na obfitym zasłużonym posiłku. Restauracyjka ma branie, bo do późnego wieczora ma sporo rozbawionych gości o dość międzynarodowej prowieniencji.
Kolejnego dnia po porannym śniadaniu, zamykamy rzeczy w namiotach i ruszamy na plażę. Miejscowość naprawdę super. Do tego zero, - powtarzam - zero turystów, tylko nieliczni goście z tutejszego hotelu. Na plaży, niemal na całej długości co kilkaset metrów stoją toalety z umywalkami (niestety niezbyt czyste) i przyplażowe natryski :-). Więcej nam nie trzeba. Robimy krótką wycieczkę do granicy z Abchazją. Przechodzimy most i idziemy wzdłuż promenady na zachód. Na jego końcu usypany jest wał z ziemi za którym już jest granica zbuntowanego regionu - Abchazji. Po przejściu granicy wału, okrzyk pogranicznika z pobliskiego baraku okrytego wojskową siatką maskującą jednoznacznie daje do zrozumienia, że dalej iść już nie można. Zawracamy i lądujemy na piwie w barze tuż przy plaży. Pogoda super. Cały czas świeci piękne słońce przy bezchmurnym, błękitnym niebie.
Tak, Anaklia zdecydowanie przypada nam do gustu, więc postanawiamy zostać tu przez trzy najbliższe dni. Kompletnie nie żałujemy, że odpuściliśmy sobie wyjazd do "słynnego", acz drogiego i zatłoczonego "herbacianego" Batumi.
W Anakli można dopiero odpocząć. Całkiem pusto i sielsko, a spacerujące krowy po promenadzie między palmami tylko dodają kolorytu i jeszcze większej egzotyki :-).
Jedynym mankamentem jest to, iż w nocy i nad ranem odwiedzają nasze obozowisko miejscowe świnie z warchlakami poszukującymi jedzenia. Niespecjalnie nam to przeszkadzało, dopuki pewnego ranka niemal nie powywracały nam namiotów biegając jak wściekłe dookoła nich.
Po trzech dniach z lekkim żalem opuszczamy Anaklię i porannym busem ruszamy z powrotem do Zugdidi i dalej na Kutaisi.


KUTAISI

Do Kutaisi docieramy nieco po południu. Są tu dwa główne zabytki z listy UNESCO, które trzeba koniecznie zobaczyć, - katedra Bagrati, oraz monastyr Gelati. Na dworcu autobusowym w przechowalni zostawiamy plecaki i jedziemy obejrzeć XI-wieczną katedrę Bagrati. W okolicę katedry podjeżdżamy autobusem, który akurat ma przystanek nieopodal dworca autobusowego. Wysiadamy w centrum, w okolicy dużego placu z piękną, dużą fontanną, skąd już spacerkiem podchodzimy pod górę, na której stoi katedra. Po drodze mijamy niewielki bazarek, gdzie jemy pyszne, znajome już ukraińskie czeburiki. Katedra akurat jest remontowana i do środka nie można było wejść. Jednak nawet z zewnątrz wygląda bardzo okazale i robi duże wrażenie. Obok katedry ładny widok na panoramę miasta. Po obejrzeniu katedry, ruszamy z powrotem w okolicę placu z fontanną. Po drodze znowu zahaczamy o pyszne czeburiki :-).
Kutaisi - katedra Bagrati Kilka ulic od placu z fontanną jest końcowy przystanek busika jadącego na górę z kompleksem Gelati.
Trochę nam poszykowało, bo akurat zdążyliśmy tuż przed odjazdem. Busik jeździ bardzo rzadko, bo średnio co godzinę (w szczycie). Po około 40 minutach jazdy jesteśmy już na górze Gelati. Kompleks również robi bardzo pozytywne wrażenie. Na terenie źródełko z dobrą wodą do picia, którą napełniamy butelki. Gelati również akurat jest remontowany, ale do środka można wejść. W środku stare ścienne malowidła/freski. Przy wejściu do kompleksu, tuż przy parkingu, wiele straganów z pamiątkami. Niestety na autobus powrotny musimy czekać aż dwie godziny. Z góry można też zjechać taksówką. Ta opcja jednak nie w naszym stylu, więc rozkładamy się na niewielkim nasłonecznionym murku i czekamy. Czas zaczyna się nieco dłużyć. Trochę robi się późno i przemeblowujemy plan na resztę dnia. Po dłuższym oczekiwaniu, wreszcie podjeżdża oczekiwany busik, z którego wysiada kilkunastoosobowa grupa rodaków z plecakami. Do dworca autobusowego docieramy już przy lekkiej szarówce. Zabieramy plecaki i wsiadamy w pierwszy lepszy transport, by wyjechać nieco za miasto i tam rozbić namioty. W busie okazuje się że jedziemy w dość pasującym nam kierunku na południe, w stronę Wardzi. Zmieniamy plany i postanawiamy podjechać nieco dalej, do Khashuri i tam rozbić namioty.


KHASHURI

Do Khashuri docieramy koło godziny 23. Wysiadamy na dużym placu, - niby dworcu autobusowym, gdzie od razu poznajemy Gruzina mówiącego łamaną polszczyzną. Noc jest dość zimna i jakoś niespecjalnie chce się nam rozkładać namioty. W miasteczku jest dworzec kolejowy, więc od razu nasuwa się myśl, by przenocować w poczekalni. Napotkany Gruzin mówi, że warunki są niezłe i spokojnie można się przespać w poczekalni dworca. Rzuca nawet propozycję że może nas tam podwieźć. Wzbudza to u nas lekką podejrzliwość, jednak po krótkiej dyskusji pakujemy się do auta i ruszamy w kierunku dworca. Okazuje się, że zna język polski, bo kilka lat wcześniej jeździł do nas na handelek. Z rozmowy wynika, że ma dobre zdanie o Polakach. Dojeżdżamy do dworca. Gruzin zapewnia, że nocleg jest bezpieczny i nie musimy się obawiać miejscowych. My znając już nieco gruzińskie klimaty nie mamy podstaw, by poddawać w wątpliwość tego co mówi. Twierdzi, że dużo się zmieniło na plus za czasów Saakaszwilego, jeśli chodzi o bezpieczeństwo.
Khashuri - poczekalnia dworcowa Oglądamy poczekalnię dworca, która od razu przypada nam do gustu. Wewnątrz dość czysto i ciepło. Przestronny hol z ławkami po bokach a w środku jedna babulka ubrana na czarno. Zajmujemy ławki po przeciwnej stronie i analizujemy mapę. Po jakimś czasie pojawia się jakiś młodzieniec i jeszcze jakiś jegomość gadający do siebie. Babulka nie wygląda na bezdomną, a raczej na osobę wyrzuconą z domu przez synalka, czy córkę. Przy jakimkolwiek szmerze, czy stuknięciu bacznie rozgląda się dookoła. Jest nieźle, cicho ciepło i spokojnie. Na zewnątrz mocno się ochłodziło i coraz bardziej podoba się nam opcja spania w ciepłej poczekalni. Nieco po północy dochodzi do nas jeszcze babka w leciutkiej sukience z krótkim rękawem (na sam jej widok zrobiło mi się zimno). Początkowo nie wyglądała na bezdomną, bo niby normalnie ubrana (choć zdecydowanie za lekko jak na tak chłodną noc). Jednak gdy z parcianej torby zaczęła wyciągać zestaw podróżnika (gruby karton połączony sznurkami, który po rozłożeniu wyglądał jak nasze karimaty), i bez ceregieli walnęła się centralnie na szerokim parapecie dworcowej poczekalni, wiedzieliśmy już, że zostanie z nami do rana. Kulturę jednak ma, bo wdrapując się na parapet, przechodząc prze ławkę, zdjęła buty :-). My też powoli szykujemy się do snu. Pod okienkami kasowymi rozkładamy karimaty i na zmianę próbujemy się nieco zdrzemnąć. Koło godziny 3 w nocy dochodzi jeszcze kilka osób. Trzech młodzieńców i dwóch mężczyzn. Nie wyglądają na bezdomnych, więc spoko.
Koło 6 rano powoli się zawijamy, bo o 7 mamy bus do Borjomi z przystanku położonego jakieś 3 kilometry od dworca. Jeden z mężczyzn podpytuje skąd jesteśmy i w jakim języku gadamy, bo nic nie rozumie. Życzliwie się uśmiecha, gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski. Opuszczamy dworzec i spacerkiem, wraz ze wschodzącym słońcem idziemy na przystanek. Na miejscu okazuje się, że dwaj znajomi młodzieńcy z naszej poczekalni, również czekają na bus do Borjomi. Jadą do pracy z daleka, a w Khashuri był tylko ich punkt przesiadkowy. Dotarli tu w nocy, więc też poszli na dworzec, by się zdrzemnąć.
Ruszamy w kierunku Borjomi. Bus jak zwykle napakowany ludźmi i towarem na full. Pod naszym siedzeniem pełne skrzynki z owocami przypominającymi wiśnie.
W Borjomi życzliwy kierowca wysadza nas centralnie niemal przy samym źródełku słynnej leczniczej wody Borjomi. Źródełko wypływa w tutejszym sanatorium i można za darmo się jej napić. Obok czyste jednorazowe plastikowe kubeczki. Korzystając z okazji i uprzejmości recepcjonistki odwiedzamy jeszcze toalety.
Na mnie samo Borjomi nie robi jakiegoś pozytywnego wrażenia i wg mnie jest przereklamowane.


KIERUNEK WARDZIA

Z Borjomi próbujemy jechać na Wardzię. Trochę szkoda, bo spóźniliśmy się o jakieś 10 minut. Bus na Wardzię odjechał nieco przed nami. Napotkany miejscowy próbuje jeszcze dzwonić do kierowcy busa który nam uciekł, jednak ten był już za daleko, by po nas wracać. Jedziemy zatem pierwszym transportem na Akhalcikhe. No fajnie, znowu w drodze.
Po jakimś czasie dojeżdżamy na miejsce. Zabieramy plecaki i chcemy wysiadać. Ku naszemu zdziwieniu kierowca oznajmia byśmy zostali, dodając, że on nas podwiezie.
Robimy wielkie oczy, bo nie bardzo wiemy o co mu chodzi. Bo skąd niby ma wiedzieć gdzie chcemy jechać?! Nieco zdezorientowani zostajemy, a on podwozi nas kilka ulic dalej, zatrzymując się w wąskiej uliczce. Czeka tu już na nas bus, na którego nie zdążyliśmy w Borjomi. Dyskretnie, na prędce zorganizowany deal między tutejszymi kierowcami miło nas zaskoczył. Gruzja to mały kraj i tu chyba rzeczywiście wszyscy się znają :-).
Znowu miłe zaskoczenie, bo busik który na nas zaczekał, to tzw. "turbus" wożący turystów z Borjomi na fakultatywne wycieczki po regionie. W środku międzynarodowe towarzystwo. Szybko dogadujemy się co do trasy i ceny za kursik. Do Wardzi wyszło nawet taniej, jak byśmy chcieli jechać komunikacją z przesiadkami. Podjeżdżamy na górę pod średniowieczną twierdzę Rabath, gdzie kierowca robi przerwę na zwiedzanie zamku.
Zamek robi spore wrażenie, choć widać że chyba w 80% był odbudowywany i niemal pachnie świeżością. Na dole w miasteczku kilka sklepów, w jednym można zjeść świeżutkie gorące placuszki z różnym nadzieniem. Na górze, nieopodal zamku dwa bardzo stare, chyba jeszcze średniowieczne domy. Super zabytek, bo naprawdę domki wyglądają na bardzo stare.
Po około 1,5 godziny wsiadamy do busa i jedziemy dalej. Fajnie trafiliśmy, bo po drodze do Wardzi odwiedzamy jeszcze miejsce urodzin gruzińskiego pisarza Rustavellego. Właściwie to już tylko niemal gołe pole z odrestaurowanym skromnym domkiem (wyglądającym jak lepianka) pisarza.
Po krótkim postoju i prelekcji przewodnika o twórczości pisarza ruszamy dalej. Kolejny przystanek robimy przy twierdzy w Khertvisi (Samtskhe-Javakheti).
Zamek wybudowany jest na skałach i niestety spora jego część jest w ruinie. Mimo to, twierdza robi bardzo pozytywne wrażenie.
Przez ponad pół godzinki oglądamy ruiny zamku i ruszamy dalej w kierunku Wardzi. Tuż przed Wardzią już z oddali widać jaskinie wykute w skałach.
Wstęp na teren kompleksu kosztuje 5 lari. Skalne miasto zwiedza się idąc specjalnie wytyczonym szlakiem. Ścieżka turystyczna prowadzi zboczem skały i przechodzi przez ciekawsze fragmenty skalnego miasta. Już z góry rzuca się w oczy piękne miejsce na biwak, u stóp skalnego miasta, tuż nad brzegiem rzeki. Tu też się rozbijamy. To piękne miejsce, z uroczym widokiem na skalne miasto.
Wardzia - skalne miasto Sklepu w Wardzi jakiegokolwiek brak. Od niedawna jednak funkcjonuje tu niewielka restauracyjka, w której za przyzwoite pieniądze można i zjeść i wypić. Miejsce tak nam przypada do gustu że zostajemy tutaj dwa dni. Miejsce na biwak super, jedzenie blisko, woda pitna przy parkingu, a toalety koło restauracji. Czy trzeba więcej?
Już pierwszego dnia w restauracji poznajemy właściciela basenu z gorącymi źródłami oddalonego o jakieś 400 metrów od kompleksu. Po obiedzie bierzemy ręczniki i idziemy zażyć kąpieli. Warunki dość skromne. Niewielki betonowy basem z dość prowizorycznym zadaszeniem. W środku ławka i drewniany podest na dojściu do basenu. Prysznica brak :-(. Właściciel pojawia się tutaj od czasu do czasu - zwykle, gdy ma nagraną zorganizowaną grupę. Za wejście na termy kasuje 5 lari .
W Wardzi warto podejść nieco pod górkę do wioseczki, gdzie na końcu znajduje się niewielki klasztor, a tuż obok stoi stary XI - wieczny kościół. Kościółek jest niewielki i wygląda dość skromnie. Po trzęsieniu ziemi nieco ucierpiał, bo zawaliła się jedna ściana. Kościółek jest zamknięty i by wejść do środka trzeba poprosić o otwarcie siostrę zakonną z pobliskiego niewielkiego klasztoru. W środku jest możliwość zakupienia drobnych pamiątek.
Z Wardzi jest jedno poranne bezpośrednie połączenie do Tbilisi. Idealnie nam pasuje, więc po dwóch dniach wczesnym rankiem zwijamy namioty i idziemy koło restauracji skąd odjeżdża bus.
Busik przyjechał nieco wcześniej i odjechał o 20 minut przed czasem, zostawiając dwójkę Holendrów, którzy na moment gdzieś odeszli. Sugestia że jeszcze są dwie osoby chętne do Tbilisi, jakoś niespecjalnie robią wrażenie na kierowcy. Ot gruzińskij folklor. Kierowca miał ich w nosie, bo wiedział, że w ciągu kilkunastu minut bus będzie wypełniony na full. I tak też było. Dwa przystanki i już nie było wolnego miejsca.


ZNOWU TBILISI

Tym razem w Georgia Hostel nie ma już miejsca i opiekunka hostelu wysyła nas do Romantic Hostel. Trochę trudno go odnaleźć, bo taksówkarz który nas wiózł musiał pytać ludzi gdzie to jest, ale jakoś dotarliśmy.
Romantic Hostel utworzony jest w zaadoptowanym podpiwniczeniu bloku mieszkalnego. Warunki niezłe. Duży hol poprzedzielany ściankami z płyty gipsowej. Łazienki i ubikacje tak samo. Trochę to niekomfortowe, bo gdy akurat jesz posiłek w holu, a ktoś inny akurat siedzi w toalecie, to ... ...można mieć problemy z apetytem :). Akustyka hostelu jest bardzo duża.
Wprawdzie w porównaniu z "dziuplą" jaką jest Georgian Hostel, tutaj jest zdecydowanie więcej miejsca. Choć co do bezpieczeństwa P.Poż. można mieć zastrzeżenia, jednak jedną noc da się wytrzymać.
Kolejny region w kręgu naszych zainteresowań, to Kahetia ze słynnymi w świecie winnicami. Wrzesień, to dobry okres, bo sezon winobrania w pełni.
Rankiem udajemy się na dworzec centralny Samgori, skąd odjeżdżamy do Sighnaghi.

SIGHNAGHI

Do Sighnaghi dojeżdżamy koło godziny 15. W niewielkim barze w centrum, zostawiamy plecaki i ruszamy obejrzeć miasteczko. Sighnaghi Mieścinka dość sympatyczna, uroczo położona na wzgórzu z kilkoma średniowiecznymi zabytkami. Właściwie jeden dzień spokojnie starczy, by zwiedzić to miasto. Warto obejrzeć tu ścisłe centrum. Nieco za miastem położona jest zabytkowa cerkiew. Trochę cienko jest oznaczone dojście do cerkwi i ostatecznie do niej nie docieramy. Najciekawiej jednak wyglądają XVII-wieczne mury obronne. Są one we fragmencie odrestaurowane i można wejść na górę, przejść koroną muru wytyczonym turystycznym szlakiem i zejść kolejną basztą. Odcinek jest dość krótki, ale bardzo widokowy. Przy okazji na murach obronnych poznajemy dwie sympatyczne rodaczki z Poznania. Po obejrzeniu zabytków idziemy nieco zjeść do baru, w którym zostawiliśmy plecaki. Z poznaniankami ustawiamy się na wieczorny spacerek po mieście by night. W niewielkim parku rozbijamy namioty, po czym zgodnie z ustaleniami koło godziny 22 ruszamy z dziewczynami do centrum miasta, w okolicę starej baszty. Wieczór jest ciepły, więc rozmowa całkiem sympatycznie się rozwija. Wspólnych tematów jest sporo, więc nikt się nie nudzi. Przy okazji degustujemy Kindzmarauli - dobre gruzińskie wino, przyniesione przez dziewczyny. Czas płynie wolno, bo w sumie gdzie się spieszyć. Okolice starej baszty o tej porze tworzą dość sympatyczny klimat. Zero turystów, cisza, spokój i bezchmurne rozgwieżdżone niebo.
Kolejnego dnia opuszczamy Sighnaghi.
Jeszcze nie do końca wiemy gdzie chcemy jechać, ale jest trochę czasu, więc ustalimy po drodze. Z centrum odjeżdża busik, którym można zjechać w dół do głównej szosy, my jednak postanawiamy zrobić sobie kilkukilometrowy spacerek. Jest piękna, słoneczna pogoda, a poza tym to w sumie nic nas nie goni.
Opuszczamy miasto, mijając mury obronne otaczające miasto. Przechodzimy przez zabytkową bramę idziemy jeszcze jakieś 200 metrów i.... zatrzymuje się terenowy jeep z którego wychyla się kierowca i pyta, czy nas nie podwieźć. Czemu nie :-).
Kierowca wysadza nas przy niewielkim bazarku w miejscowości na dole. Robimy szybkie zakupy, jemy śniadanie w tutejszej stołówce i ostatecznie wybieramy kierunek na znaną niemal na całym świecie stolicę winnego regionu - Kvareli. Po drodze dwie przesiadki i po kilku godzinkach jesteśmy już na miejscu.

KVARELI

W miejscowym centrum obsługi turystycznej, dostajemy niezbędne informacje dotyczące miejscowości i idziemy rozbić namioty na kąpielisku nad pobliskim sztucznie utworzonym jeziorku. Kąpielisko położone jest jakieś 2 - 3 kilometry od centrum. Szybko dogadujemy się z ochroną kąpieliska co do możliwości biwakowania. Ośrodek został oddany do użytku niespełna 2 miesiące wcześniej i wszystko jeszcze "pachnie" świeżością. Rozkładamy namioty na drewnianym pomoście tuż nad wodą, w niedalekiej odległości od toalet. Warunki super. Na pomoście stoją już parasole i kilka wygodnych leżaków. I znowu od razu przypada nam to miejsce do gustu. Woda w zasięgu ręki, tuż obok czyste toalety z umywalkami, 100 metrów dalej niewielka restauracja. Po prostu super. Jedynym "mankamentem" jest to, że na dzień musimy składać namioty, bo przyjeżdża tu sporo ludzi. I faktycznie - w dzień zjeżdżają się tu całe wycieczki chcące obejrzeć ten nowoczesny kompleks. Fakt, że zrobiony jest w stylu iście zachodnim.
Kolejnego dnia zostawiamy plecaki w dyżurce ochrony i idziemy zwiedzić słynny vinzavod "Kindzmarauli".
Położony jest on przy głównej ulicy, nieopodal starych murów - pozostałości po zamku.
Kvareli Dostajemy przewodniczkę, która gratisowo oprowadza nas po zakładzie, opowiadając o całym procesie produkcji wina. Bardzo ciekawie to wygląda i jak dla laików wycieczka naprawdę interesująca. Niestety nie ma tutaj możliwości degustowania win, choć grzecznościowo babeczka oprowadzająca nas po zakładzie nalewa nam lampkę ponoć ostatniego hitowego produktu firmy (mi niespecjalnie przypadł do gustu). W przyzakładowym sklepiku bardzo duży wybór różnistych win, produkowanych przez firmę, a ceny dużo niższe, niż w sklepach. Na koniec bierzemy kilka rodzajów win do wieczornego podegustowania i wracamy na biwak.
Następnego dnia postanawiamy odwiedzić kolejny vinzavod, położony nieco dalej, przy którym znajdują się słynne tunele, wykute w skale na rozkaz Stalina. Głównym przeznaczeniem tuneli było składowanie win, choć w swoim czasie pełniły również funkcje militarne. Akurat jest dobry okres, bo przed zakładem stoją długie kolejki samochodów i ciężarówek wypełnionych po brzegi winogronami. Ku naszemu zdziwieniu, niemal każdy ze stojących w kolejce chętnie częstuje nas swoimi winogronami. Są naprawdę słodziutkie i przepyszne.
Zwiedzanie tunelu kosztuje 4 lari, natomiast za dodatkową opłatą 5 lari jest możliwość degustowania win.
W drodze do tunelu spotykamy grupkę polaków odradzających degustacji. Jak mówią "jest to tylko chwyt marketingowy", gdyż degustacja polega na skosztowaniu dosłownie dwóch rodzajów win, więc za tę dodatkową kwotę lepiej kupić sobie całą butelkę dobrego wina i sobie podegustować :). Oglądany tunel, robi raczej średnie wrażenie, jednak myślę że będąc tu, warto go obejrzeć.
Na górze, ponad tunelem położona jest restauracja, w której dawniej przeprowadzano profesjonalną degustację win. Restauracja na poziomie, choć bardzo droga, więc nie polecam. Polecam jednak zdecydowanie miejsce nad restauracją, gdzie z wysokich skał spływa woda tworząc niewielki wodospad, rozsiewający pożyteczne jony. Naprawdę świetne miejsce na odpoczynek, gdzie bryza z opadającej wody daje rewelacyjny chłód i odprężenie w upale. Jest piękny, słoneczny dzień, więc przez dobrą godzinę oddaję się błogiemu lenistwu.
Po odpoczynku postanawiamy podjechać do Gremi, dawnej stolicy królestwa Kachetii, położonej kilkanaście kilometrów na zachód od Kvareli.


GREMI

W drodze powrotnej z vinzavodu u miejscowej haziajki kupujemy dobre domasznyje wino i czaczę. Gospodyni przed zakupem nalewa wino do degustacji. To samo robi z czaczą. Nim się obejrzeliśmy, na przydomowym pieńku babulka rozłożyła gazetę na której rozłożyła talerzyki. Nakroiła chleba, pomidorów, ser własnego wyrobu, organizując mały poczęstunek. Fajnie jest, siada koło nas i rozmowa się toczy. Córka gospodyni pilnuje, by na stole/pieńku czegoś nie zabrakło. Nie chcąc nadużywać gościnności wzbraniamy się przed poczęstunkiem. Ona jednak z pełną szczerością zachęca do jedzenia. Rozmowa idzie coraz lepiej i powoli rozpijamy do połowy zakupioną u haziajki butelkę wina. Gospodyni prowadzi niewielki sklepik spożywczy, przy którym co jakiś czas podjeżdżają samochody z zaopatrzeniem. Któreś z kolejnych aut okazuje się, że jedzie w kierunku, który nas interesuje. Rozliczamy się z gospodynią i pakujemy się do busa z jakimiś wielkimi plastikowymi beczkami. Kierowca wygląda nawet na zadowolonego, że trafiła się okazja by nas podwieźć. Szybko nawiązujemy dialog. Niestety nie zajeżdżamy za daleko, bo za jakiś czas kierowca musiał skręcać. No ale zawsze coś. Poza tym wysadza nas na głównej drodze do Gremi.
Próbujemy złapać kolejnego stopa. Znowu przyfarciło, bo nie machaliśmy nawet 5 minut, gdy zatrzymał się rosyjski pusty gruzawik, który dokładnie jechał do Gremi :-).
Gremi Błyskawicznie wskakujemy na pakę i bardzo zadowoleni ruszamy dalej. U góry, na specjalnej, masywnej desce położonej miedzy burtami, siedzi już jeden pasażer. Szybko nawiązujemy rozmowę ze współpasażerem. Tematycznie bardzo szeroko, od polityki, przez ekonomię, na historii skończywszy. Pogoda super. Piękne słońce, wiatr we włosach, a my do przodu. Po drodze mijają nas liczne ciężarówki, po brzegi wypełnione winogronami, jadące do skupu w Kvareli. Wreszcie dojeżdżamy do Gremi. Żegnamy się z kierowcą i idziemy obejrzeć kompleks zabytków.
Na niewielkiej górce położony jest XVI-wieczny kościół, nieopodal którego widać resztki muru obronnego i dwie baszty. Z okolic baszty na górce, ładne widoki na kościół i okoliczne góry. Wewnątrz kościoła, ładne zabytkowe freski niemal na całej powierzchni ścian, łącznie z filarami. W środku też niewielki sklepik i możliwość nabycia pamiątek. Poniżej kościoła, coś w rodzaju kaplicy i jakieś inne zabytki przypominające bardzo stare budynki mieszkalne. Tu też utworzona jest niewielka sympatyczna restauracja z przyzwoitymi cenami. Jemy tu obiad i powoli szykujemy się do powrotu do Kvareli.
Gremi - freski Stajemy na krzyżówce nieopodal kościoła i próbujemy złapać okazję. Tym razem trochę nie idzie, bo mija dobra godzina, gdy wreszcie zatrzymuje się wypasione czarne auto.
Kierowcą jest kandydat do gruzińskiego parlamentu na mające się na dniach odbyć wybory. Akurat wracał z jakiejś agitacji przedwyborczej, czy spotkania.
Dochodząc na nasz biwak zauważamy, że w okolicy jest jakoś nienaturalnie dużo policji. Okazało się potem, że te podwyższone środki ostrożności są spowodowane wizytą prezydenta Saakaszwilego, który przyjechał akurat na swoją posiadłość nieopodal kompleksu, na którym nocujemy.

Wieczorkiem postanawiamy odwiedzić jeszcze tutejszą restaurację funkcjonującą na terenie ośrodka, skąd co wieczór rozchodzą się odgłosy głośnych zabaw.
Z lekką nieśmiałością, lecz z zaciekawieniem wchodzimy do środka, a że nikt nas nie wyprasza, postanawiamy zostać. Fajna sprawa, bo trafiamy akurat na jakąś większą rodzinną suprę. Zamawiamy coś na obiad i przyglądamy się z zaciekawieniem. Można odnieść wrażenie, że wszyscy dobrze się znają. W rogu sali, starszy pan przygrywa coś na organkach, śpiewając jakieś gruzińskie piosenki. Co jakiś czas robiąc przerwę, puszcza coś z płyty.
Trochę dziwi nas to, że nikt nas nie wyprasza, nie pyta co my tutaj robimy, czy nawet krzywo nie spogląda. Wszyscy nas traktują, jakby nas nie było, lub tak jak byśmy byli ich znajomymi.
Całe towarzystwo głośno rozmawia, co jakiś czas wznosząc toast za toastem. Co ciekawe, każdy toast wznoszą na stojąco, potem wchodząc na krzesła i niemal na stół. Od czasu do czasu tańczą typowo gruzińskie, ludowe tańce. Nieźle muszą być wysportowani, by tak się wyginać i z takim dynamizmem wykręcać piruety. Aż korciło, by zrobić im zdjęcie, czy nagrać film. No ale jednak byliśmy intruzami, więc mogło być to źle odebrane z ich strony. Z wielkim zaciekawieniem przypatrujemy się tym akrobacjom, które dla nas były dość "egzotyczne". Bardzo fajne zakończenie kolejnego dnia.


POWRÓT DO TBILISI

Następnego ranka, zwijamy namioty, żegnamy się z ochroną ośrodka i ruszamy do centrum Kvareli, skąd odjeżdżają busy do Tbilisi.
W Kvareli postanawiamy jeszcze zaopatrzyć się na drogę w domasznyje vino. Pytamy pierwszego napotkanego miejscowego w słomianym kapeluszu, czy sprzedaje wino. Chwilę się zastanawia, jakby się wahał (fakt, szedł w przeciwnym kierunku). Po chwili zawraca i prowadzi nas do domu. Okazuje się, że w domu ma istny, prywatny vinzavod z całą potrzebną do tego celu aparatura i urządzeniami. Do tego potężny baniak wkopany w ziemię tuż koło domu. W komórce od razu rzuca się nam w oczy, duży wiszący portret Stalina. Na pytanie dlaczego tu wisi, podpowiada z dumą, że to wielki, zasłużony człowiek. Ech... nie polemizujemy, bo chyba nie ma to większego sensu. Pewno każdy po swojemu rozumuje historię.
Nim się obejrzeliśmy, a stół pod werandą w ogrodzie jest już zastawiony. Gospodarz zaprasza, byśmy usiedli, nalewa w stakańczyki wina i zaczynamy rozmowę.
Początkowo temat krąży w okolicy technologii produkcji wina, potem rozmowa przechodzi na inne wątki i rozwija się na dobre. Gospodarz nalewając kolejne kieliszki, wciąż zachęca do jedzenia. W dość krótkim czasie orientujemy się, ze za szybko stąd nie wyjdziemy, więc spkojnie wgłębiamy się w dyskurs o wszystkim i o niczym, przeplatając je kolejnymi toastami.
Kvareli - rozmowa przy winku Po jakimś czasie zjawia się znajomy gospodarza, który ochoczo dosiada się do stołu i równie chętnie włącza w dyskusję. Widząc, że powoli zaczynamy się "zadomawiać" przy nalaniu kolejnego kieliszka sugerujemy że to już "pasliednyj sztakan". Bez rezultatu, bo każdy kolejny - znowu jest pasliednyj.
Gdy już się trochę rozgadaliśmy przychodzi jeszcze jeden znajomy. Młody nauczyciel wychowania fizycznego z miejscowej szkoły i dość szybko wchodzi w temat dyskusji. Rozmowa rozkręca się już na dobre i szybko gubimy rachubę kolejnych wznoszonych toastów. Z czasem, pomysłów i propozycji na wznoszone toasty nieco zbrakło, więc wracamy do tych pierwszych, zmieniając tylko ich kolejność, - a to za polaków, a to za Gruzinów, za rodzinę, pogodę, pokój i wiele innych opcji których nie sposób było spamiętać. Każda propozycja, w dowolnej konfiguracji była dobra. Znamienne było tylko to, że każdy kolejny wypity kieliszek, to toast: za kogoś, za coś, czy w imię czegoś. Generalnie nie jest przyjęte, by pić wino ot tak, bez wypowiedzenia celu. Ot gruzińskij folklor.
Młody nauczyciel namawia, byśmy zostali w Kvareli jeszcze dwa dni, bo jego drużyna gra mecz i chciał by byśmy jej pokibicowali.
Niezły pomysł i nawet trochę żal że nie możemy zostać. Tłumaczymy, że pojutrze odlatujemy do kraju, a jeszcze chcemy pojechać do Mchety. Poza tym, wieczorem jesteśmy umówieni z poznaniankami na zwiedzanie Tbilisi by night.
Rozmowa toczy się w najlepsze, jednak czujemy, że naprawdę musimy się już zbierać, by zdążyć na wieczór do Tbilisi. Trochę żal, że trzeba kończyć, jednak odnosimy wrażenie, że gospodarz i jego znajomi są bardzo zadowoleni z tego międzynarodowego spotkania. My zresztą też, bo po raz kolejny była okazja spróbować prawdziwego gruzińskiego folkloru.
Żegnamy się z gospodarzem i dziękujemy za gościnę. Przed bramką do posesji, czeka już kuzyn młodego nauczyciela, który podwozi nas autem do centrum Kvareli. Bus do Tbilisi akurat już stoi na przystanku. Żegnamy się z przesympatycznymi Gruzinami i ruszamy w stronę Tbilisi. Podróż mija migiem, bo przez cały czas kontynuujemy rozmowę :-).

Z dworca autobusowego, od razu jedziemy metrem na stację Rustaveli, gdzie jesteśmy umówieni z poznaniankami. Przyjeżdżamy prawie "na styk". Zostawiamy plecaki w pobliskiej restauracji i ruszamy nad rzekę, w okolice ścisłego centrum. Ludzi dość sporo i widać, że to raczej międzynarodowe środowisko. Knajpek też sporo otwartych, więc do późnego wieczora całkiem sympatycznie spędzamy czas.
Koło północy zjeżdżamy do Georgia Hostel, gdzie jeszcze przed wyjazdem do Kaheti zabookowaliśmy sobie miejsca. Opłaciła się ta przezorność, bo okazuje się, że oba hostele - Georgia i Romantic już nabite na full i brak wolnych miejsc.

Ostatniego dnia pobytu w Gruzji jedziemy zobaczyć dawną stolicę kraju - Mchetę. W hostelu, grzecznościowo zostawiamy do wieczora plecaki i jedziemy metrem na dworzec Didube, skąd marszrutką ruszamy w kierunku Mchety. Koszt busika 2 lari.
Busiki odjeżdżają dość często, więc długo nie trzeba czekać i po około 25 minutach jesteśmy już na miejscu.

MCHETA

W Mchetcie oglądamy ładnie odrestaurowane zabytkowe centrum miasta i piękną średniowieczną katedrę Sweticchoweli. Po obejrzeniu katedry, jemy obiad w pobliskiej restauracji i kombinujemy jak dostać się do pobliskiego kościoła Dżwari, górującego nad miastem.
Mcheta - kościół Dżwari Najprościej można by podjechać taksówką za około 20 lari, jednak to nie w naszym stylu. Poza tym kościół nie wydaje się jakoś trudno dostępny, więc zgodnie ze wskazówkami miejscowych ruszamy na górę piechotą. .
Przechodzimy przez niewielki parking, potem koło futurystycznego budynku posterunku policji i dalej jeszcze jakieś 300 metrów wzdłuż rzeki i dochodzimy do mostku, którym przechodzimy na drugi brzeg. Potem szybki przeskok przez ruchliwą dwupasmówkę i już jesteśmy na polance u stóp góry. Stąd podchodzimy lekkim łukiem od lewej strony góry i dochodzimy do nikłej ścieżki. Droga nie jest zbyt forsowna, bo widać ślady opon samochodowych. Po około 20 minutach żwawego podejścia docieramy na górę.
Kościół Dżwari, rzeczywiście jest bardzo stary i wygląda dość okazale. Jest piękny, prosty i "surowy". Poza tym wybudowany jest naprawdę w idealnym miejscu. Stoi na zboczu góry, skąd piękny widok na Mchetę i okolicę. W kościele niewielki sklepik z dewocjonaliami.
Po nasyceniu ducha i ciała wracamy na dół do Mchety, schodząc dokładnie tą samą drogą. W Mchetcie ponownie idziemy w okolicę katedry. Słońce zmieniło swoje położenie i można poprawić kilka prześwietlonych zdjęć. Nieopodal katedry oglądamy jeszcze jeden, mniejszy i nieco skromniejszy kościół - Samtawro, a późnym popołudniem pakujemy się do powrotnego busa i wracamy do stolicy.
Wieczorem w Tbilisi trochę krążymy po mieście, bo w centrum trafiamy na wielką przedwyborczą manifestację i komunikacja jeździ bardzo słabo, często zmieniając swoją pierwotną trasę. W W mieście robimy ostatnie zakupy wydając resztki gruzińskiej waluty.
Koło godziny 22 zabieramy z hostelu plecaki i spod dworca kolejowego przedostatnim autobusem jedziemy na lotnisko. Tu zajmujemy znane nam już wygodne miejsce do spania na sztucznej trawie pod schodami. Po chwili dokoptowują do nas Polacy, którzy w Wardzi rozbili namioty nieopodal naszego biwaku. No i resztki wolnego miejsca do spania szybko zostają zagospodarowane.
Koło godziny 4,00 opuszczamy legowisko, bo zaczyna się odprawa. Przebiega bezproblemowo, więc można spokojnie wracać do kraju :-).


Podsumowując.

Był to kolejny udany wyjazd, który spełnił w większości moje oczekiwania. Choć by nie było tak pięknie, to jednak kilka rzeczy lekko mnie rozczarowało.
Ogólnie trochę zaskoczył mnie stosunkowo niski kurs waluty, co spowodowało, że ceny nie były niskie jak się tego spodziewaliśmy. Co do samego Tbilisi, to miasto jest mocno przereklamowane. Prócz kilku zabytków w centrum, nic specjalnie nie zrobiło na mnie wrażenia i według mnie, miasto jest do zwiedzenia w jeden dzień. O przereklamowanej Rustaweli już wspomniałem w treści, więc pominę. Co do samej Drogi Wojennej, to rzeczywiście widoki ładne, choć nie powalają.
Być może mam obniżoną wrażliwość w tym względzie, gdyż przejeżdżałem już przez Atlas w Maroku i Trasę Trtansfogarską w Rumunii. Stąd pewno liczyłem na większe wrażenia.
Bardzo pozytywnym zaskoczeniem było to, że w Tbilisi nie było problemu z darmowym dostępem do hotspot-ów, jak również dostęp do wi-fi w każdym hostelu.
Co do narodowego menu, to na pewno warto spróbować gruzińskich specjałów, by poznać te smaki. Dla mnie, nie było to jakimś wielkim kulinarnym doznaniem, choć ajahuri koniecznie na cielęcinie w wydaniu czarnomorskim zdecydowanie zaadoptował bym do swojego menu :-).
Komunikacja jak we wszystkich krajach strefy ZSRR jest dość tania, więc przynajmniej w tej kwestii było tak jak miało być. Kulturowo i etnicznie kraj dość zróżnicowany i na pewno dla nas dość egzotyczny.
Ważąc na aspekty za i przeciw, z pewnością polecam wyjazd do Gruzji, jednak wg mnie chyba tylko na raz tak by po prostu ją poznać i zwiększyć wiedzę o świecie, jednak realnie podchodząc do tematu, raczej nie jest to tani kraj jak niektórzy próbują sugerować.
To co uwielbiam i co rzeczywiście mnie nie rozczarowało, to jest to zdecydowanie namiotowy kraj. Właściwie niemal wszędzie można rozstawić namiot i bezstresowo się przespać. To co również działa na plus, to zdecydowanie bezpieczeństwo. Nie było ani jednej sytuacji, jakiegokolwiek spięcia z miejscowymi, czy próby kradzieży. Naprawdę super klimat. Polecam.

GRUZJA - galeria zdjęć

Masz pytania? Napisz