Rowerem po kresach 2002
|
Białoruś to ciekawy i piękny kraj,
zamieszkały przez sympatycznych i życzliwych ludzi. W tym przez około 4% Polaków.
Kraj ten, choć kojarzy się nam z takimi postaciami jak; Adam Mickiewicz, Eliza Orzeszkowa, czy Tadeusz Kościuszko,
tak naprawdę bardzo niewiele o nim wiemy. Uroku Białorusi dodaje z pewnością fakt iż
turystyka tzw. "komercyjna", jest tu słabo rozwinięta. Stwarza to duże możliwości potencjalnemu
turyście wykazania własnej inwencji.
Pomysł wyjazdu na Białoruś zrodził się po moim 1-szym zeszłorocznym kontakcie z tym krajem. Mała mobilność przemieszczania się po Białorusi, spowodowana niezbyt często kursującą komunikacją publiczną, oraz zbyt dużą jej zawodnością, podsunęła pomysł na rower. Trasa przejazdu została wyznaczona już w październiku 2001 roku, jednak z przyczyn mocno obiektywnych została ona zmieniona na kilka dni przed wyprawą. I wyglądała tak:
Wczesnym rankiem wysiadamy z pociągu relacji Szczecin - Terespol. Nieco czasu zajmuje nam poszukiwanie fortyfikacji, położonych nieco poza miastem. Napotkany miejscowy mówi nam o bunkrach w krzakach. Hm... Nie są one chyba tak wielką atrakcją turystyczną, skoro tak trudno do nich trafić. Mimo iż są już bardzo blisko, rezygnujemy z dalszych poszukiwań i kierujemy się do centrum Terespola. Tu robimy małe zakupy i jedziemy w kierunku przejścia granicznego Terespol - Brześć. Na przejściu spore problemy z przekraczaniem granicy na rowerach, jednocześnie wzbudzamy ogólne zainteresowanie. Wszyscy bacznie się nam przyglądają, a ludzie z turystycznych autobusów pokazują sobie nas palcami. Po ponad 2-godzinnym zamieszaniu i testowaniu kompetencji celników Białoruskich i Polskich, pakujemy się z rowerami do turystycznego autobusu, który przewozi nas 100 metrów za szlaban graniczny, gdzie wysiadamy. Dla mnie problemy z przekraczaniem granicy na rowerach są zupełnie nie zrozumiałe. Tak, tu na wschodzie są inne zasady ;). Do Brześcia docieramy już na rowerach. Wymieniamy nieco waluty i jedziemy obejrzeć Twierdzę Brześć. Po drodze zwiedzamy muzeum kolei żelaznych. Dość ciekawe, potężne eksponaty wielkich parowozów. Przewodnik bardzo zaangażowany swoją pracę, obficie komentuje historię każdego parowozu. Z uwagi na słabe zrozumienie, odłączamy się od grupki i resztę ekspozycji oglądamy indywidualnie. Nieco wcześnie wychodzimy. Przy wyjściu zdziwiona kobitka proponuje nam polskojęzycznego przewodnika. Dla nas jednak już starczy. Jedziemy kilkaset metrów dalej obejrzeć monumentalną Twierdzę Brześć. To potężny kompleks fortyfikacji naziemnych i podziemnych, z uroczą cerkiewką w środku. Już przy wejściu na teren twierdzy wita nas pięcioramienna gwiazda (pasująca jak pięść do nosa) i jakaś propagandowa pieśń z głośników ustawionych tuż przy wejściu. Po obejrzeniu twierdzy jedziemy do centrum w poszukiwaniu starego miasta. Niestety brak tutaj stylowych kamieniczek i innych ciekawych zabytków. Postanawiamy jechać na Kobryń. Przy wyjeździe z miasta trochę się pogubiliśmy, nie mogąc znaleźć właściwej drogi. Po około 2 godzinach krążenia wyjechaliśmy na tzw. "czerwony szlak", w kierunku Kobrynia. Droga dość wygodna z niewielkim poboczem, choć ruch samochodowy duży. Droga czasami przypomina autostradę. Po kilkunastu kilometrach milicyjny punkt kontroli drogowej. Obok budki stoi milicjant w czapce z szerokim daszkiem. Bacznie się nam przygląda i mam wrażenie, że ma ochotę nas zatrzymać. Ręka z lizakiem lekko drga, jednak zostawia nas w spokoju (może myślał, że nie mówimy w jego języku ;-). Na wysokości Żabinki skręcamy w lewo. Nieco przed Żabinką obok wioski Zdzitlava nad uroczą rzeczką Muchawiec znajdujemy bardzo ładne i spokojne miejsce na biwak. Przez nikogo niepokojeni rozbijamy obóz.
Rankiem kierujemy się w stronę Żabinki. Nie dojeżdżając do niej, tuż za mostem skręcamy w prawo w drogę szutrową i kierujemy się na Kobryń. Co jakiś czas zjeżdżamy z drogi głównej i jedziemy uroczymi ścieżkami tuż nad Muchawcem (dziwne, że nie ma tu jeszcze wytyczonych szlaków turystycznych). Po jakimś czasie dojeżdżamy do Kobrynia. Robimy tu południową przerwę, a w miejscowej restauracji jemy obiad. Rowery pilnuje nam młoda dziewczyna ze sklepu spożywczego tuż obok. Kobryń nie wydaje się być interesującym miasteczkiem, nie znajdujemy tutaj żadnych zabytków (prócz patriotycznych pomników w najatrakcyjniejszych punktach miasta). Ruszamy dalej w stronę Pińska, główną, ruchliwą drogą. Po około 25 kilometrach zjeżdżamy z "czerwonego szlaku" w boczną drogę na Haradziec gdzie robimy krótki postój. Za wioską jedziemy dalej wygodną, mało ruchliwą drogą w stronę Drahiczyna. Jedzie się spokojnie, mijamy pola, łąki, lasy, samochodów jak na lekarstwo. Po kilku godzinach dojeżdżamy do Drahiczyna, gdzie szukamy noclegu. Oczywiście znajdujemy go szybko w miejscowym gościńcu. Szybko humory psuje nam kobieta z recepcji wyliczając na kalkulatorze cenę za nocleg: 18 $ na głowę. Po krótkich pertraktacjach ustalamy cenę 15 $ za dwie głowy (nieoficjalną). Zostawiamy rzeczy i idziemy do "centrum", które mieści się koło sklepu czynnego 24/h. Miasteczko beznadziejnie nieciekawe. Stare rozwalające się chaty, kurniki, tu i ówdzie odgłosy prosiąt. Po prostu dziura. Wieczorkiem przyglądamy się naszemu pokojowi i ...konsternacja. Straszny brud, stęchlizna, nie działający telewizor, (tym akurat się najmniej zmartwiłem) a w kranach zimna woda. No nic. Kąpiel, kolacja i do wyrka.
Rankiem kierujemy się na Lipniki. Po kilkunastu kilometrach, tuż przy wjeździe na główną drogę w stronę Pińska robimy krótki postój. Milicjant z pobliskiej budki kontroli drogowej, zwraca mi uwagę, że nie mogę filmować (??). Po krótkiej rozmowie wszystko jest OK. Podchodzi drugi milicjant, jakiś czas rozmawiamy, w międzyczasie oglądają nasze rowerki, bacznie przyglądając się licznikom. Po kilku minutach żegnamy się i ruszamy dalej "czerwonym szlakiem" w stronę Pińska. Po 14 km. skręcamy na Ivanawę i dalej już "żółtym szlakiem" na Brodnicę i Dubaj. Niestety droga aż do Dubaj okazuje się beznadziejnym brukiem (z szutrowym garbatym poboczem), przeplatanym bardzo dziurawym asfaltem. Raczej polecił bym omijać tę drogę. Gdzieś koło Dubaj wymieniam sobie 4 pęknięte szprychy. Za Dubaj droga już wygodna, (z dość przyzwoitego asfaltu) którą dojeżdżamy do Pińska. W Pińsku odwiedzamy kościół, którym opiekują się Polskie siostry zakonne. Od nich dostajemy namiary na nocleg w Polskiej rodzinie. Nieco na obrzeżach miasta, ale rowerkiem blisko. Szybko odnajdujemy adres, zostawiamy bagaże i wracamy do centrum starego miasta. Tutaj prócz wspomnianego pięknego kościoła, sporo ładnych, przedwojennych kamieniczek (niestety dość zaniedbanych), oraz niezbyt zagospodarowany bulwar nad Prypecią. Wieczorem miasto wyludnia się i zacicha. Nawet nie ma gdzie się napić kawy, czy piwa. Choć potencjalnych miejsc na tego typu lokale - dużo. W mieście doskonałe warunki do rozwoju turystyki, może kiedyś ktoś to wykorzysta. Po zrobieniu zakupów wracamy na kwaterę. Tu wieczorem jeszcze długo rozmawiamy z Wiktorem (synem właścicielki - świeżo upieczonym absolwentem ekonomii jakiejś Polskiej uczelni) oraz jego kolegą Witalim. Koło północy idziemy spać.
Z Pińska kierujemy się na północ, w stronę miejscowości Lahiczyn. Aż do wiaduktu drogi Homel - Brześć, droga dość ruchliwa i jedzie się mało przyjemnie. Za wiaduktem samochodów znacznie mniej. Powoli zaczynają się piękne Poleskie krajobrazy. W Lahiczynie robimy krótki postój przy ładnym starym kościele. Tuż obok niego równie ładna cerkiewka. W Lahiczynie skręcamy na Gancewicze. Trasa przepiękna. Jedzie się spokojnie, po wygodnym równym asfalcie wśród pięknych Poleskich lasów. Samochodów jak na lekarstwo. Świeże, sosnowe powietrze. Przed miejscowością Bobryk tłum ludzi maszerujący po ulicy wzbudza nasze zainteresowanie. Pielgrzymka jaka, czy co? Dwa kilometry dalej sprawa się wyjaśnia. Ichniejszy PKS nawalił i wszyscy grzecznie idą dalej na piechotę. W pobliskiej wiosce odwiedzamy jakieś gospodarstwo, gdzie częstują nas 2-gim śniadaniem. W międzyczasie rozmawiamy z gospodarzami, po czym ruszamy dalej. Na drogę dostajemy reklamówkę ogórków i wiśni. Tuż za wioską zatrzymujemy się na południowy odpoczynek w uroczym miejscu nad rzeczką Bobryk. Tutaj wypoczywamy chyba do 16. Potem ruszamy na Gancewicze. Po drodze jeszcze kilka pięknych wioseczek - skansenów, aż miło popatrzeć. Wieczorkiem dojeżdżamy do Gancewicz. Na miejskim koąpielisku nad pobliskim jeziorem, jedynym chyba w okolicy, (niestety) rozbijamy namioty.
Wczesnym rankiem opuszczamy Gancewicze, kierując się w stronę Nieświerza. Dzień dość wietrzny i nieco utrudnia jazdę. W Klecku robimy dłuższą przerwę południową. Obiad jemy w miejscowej stołówce, po którym kilkugodzinna drzemka na jakiejś ławce, w cieniu drzewa. W Klecku jest ponoć jakieś muzeum, do którego nawet nie staramy się dotrzeć. Po odpoczynku ruszamy na Nieświerz. Za Kleckiem droga zaczyna się nieco fałdować. Coraz większe zróżnicowanie terenu i niestety, wiatr cały czas w twarz. Po dojechaniu do Nieświerza okazuje się, że w miejscowym gościńcu brak wolnych miejsc (ponoć pokój trzeba rezerwować telefonicznie kilka dni wcześniej), więc zaczynamy szukać noclegu. Napotkana na ulicy babulka prowadzi nas do swojej znajomej na kwaterę. Tutaj kwateruje już 3 Polaków (dziadek z córką i wnuczką). Zostawiamy bagaże i jedziemy zwiedzić miasto. Pałac Radziwiłłów niestety niedostępny dla turystów. Właśnie jest przeprowadzany generalny remont, po którym ma to być budynek rządowy Łukaszenki, szkoda. Oglądamy pałacyk z zewnątrz, okoliczne jeziorko, park i kościół. Kręcimy się trochę po centrum, robimy zakupy i wracamy na kwaterę. Tutaj gospodyni częstuje nas kolacją, podczas której długo rozmawiamy z gospodynią i kwaterującymi tu Polakami. Proponują nam wycieczkę autokarową po okolicznych miastach. Mają kilka wolnych miejsc w autokarze. Odmawiamy jednak. W końcu i tak trasa tej wycieczki pokrywa się z naszą trasą rowerową. Znów nieco późno idziemy spać.
Rankiem po sytym śniadaniu zrobionym przez przemiłą gospodynię ruszamy na Mir. Niestety jakoś dziwnie się składa, że wiatr jakby znowu w twarz :-(.Teren coraz bardzej pagórkowaty. Da się odczuć początek Wyżyny Nowogródzkiej. Po jakimś czasie docieramy do Mira. Tutaj duże zmiany w porównaniu z zeszłym rokiem (2002).Nie ma śladu po rusztowaniu koło zamku. Zamek poważnie odrestaurowany. Dookoła niego wybrukowano ładne alejki. W środku student chistorii jakiejś Mińskiej uczelni oprowadza nas po zamku, oraz pokazuje kaplicę obk. Na koniec prowadzi nas na obiad do stołówki w której stołują się miejscowi robotnicy zatrudnieni przy renowacji zamku. Był średniosmaczny, ale zawsze. W centrum Mira jeszcze gorzej. Przystanku autobusowego już nie ma. Wszędzie wykopy, kurz, hałas i jeżdżące wywrotki, zwiększające zapylenie. Wszyscy pracują, jakby jutro sam Łukaszenko miał przyjechać na wizytację ;-) (a może miał). Czym prędzej ewakuujemy się z Mira i ruszamy w stronę Vialkija Żuchavicy, skąd kierujemy się na Cyran i dalej na Świteź. Droga odcinkami szutrowa i niezbyt wygodna. Nad Świtezią rozbijamy namioty w lesie, około 1 km od głównej plaży, tuż nad brzegiem krystalicznie czystego jeziora. Nieopodal nas słychac innych biwakowiczów. To kolejne urocze miejsce na biwak. Wieczorkiem uroczy zachód słońca. Cóż za romantyzm ;-).
Rankiem (niezbyt wczesnym) zwijamy namioty i kręcimy na Nowogródek. Droga górzysta i niestety znowu pod wiatr. W Nowogródku dłuższy postój. Zwiedzanie miasta, jakiś obiad, i zakupy. W miasteczku nic się nie zmieniło od zeszłego roku. Z Nowogródka jedziemy na Navaelnię. Droga super. Cały czas z górki. Tym razem wiatr nam sprzyja i cały czas wieje w plecy. Po drodze ładne widoki i co ważne - bardzo mały ruch samochodowy. Przed Navaelnia skręcamy w prawo na Dziatlawę. Po paru kilometrach znajdujemy ładne miejsce biwakowe nad rzeczką Moucadz nieopodal elektrowni wodnej.
O świcie zwijamy obóz i kierujemy się na miejscowość Dziatlava. W Dziatlavie na rynku ładny kościół obok którego stylowe kamieniczki. Przy wyjeździe z miasta bazar na którym można kupić nieco owoców. Po około godzinnej południowej przerwie kierujemy się w stronę Mostów przez Nakryski. Droga w początkowym odcinku asfaltowa i dość wygodna. Dalej niestety przechodzi w szutrową, którą nie jedzie się już tak przyjemnie. Po drodze w jakiejś wiosce dostajemy mleko i wylegujemy się na trawie obok drogi. Po przeczekaniu najgorszego południowego upału ruszamy dalej. Ostatecznie nieco pobłądziliśmy i po ok. 20 kilometrach garbatej szutrówki w towarzystwie końskich much, oraz dużych szerszeni, dojeżdżamy do upragnionego asfaltu. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do rzeczki Szczara, nad którą znajdujemy idealne miejsce na obóz. Rozbijamy namioty nieopodal uroczej wioseczki, w której u miejscowego rolnika kupujemy mleko i jaja oraz zaopatrujemy się w wodę. Trochę rozmawiamy z miłymi gospodarzami i wracamy do namiotów na kolację. Tak, to kolejne urocze miejsce biwakowe z "klimatem". Do tego urocza maleńka wioseczka - skansen. Tylko 5 domów.
Koło 8 rano zwijamy namioty i kierujemy się na Mosty. W Mostach postój i obiad w miejscowej stołówce. Niespecjalnie nam smakował. Potem okazało się, że nawet zaszkodził (czego efekty odczuwaliśmy następnego dnia). Z Mostów jedziemy w kierunku miejscowości Boupa. Przed miejscowością, nad jeziorem po lewej stronie, robimy sobie przerwę z południową drzemką. Rozkładamy się w cieniu sosny nieopodal plaży i leniuchujemy. Za Boupa kierujemy się w prawo w kierunku na Skidal. Nad Niemnem, w miejscowości Łunna skręcamy w lewo i boczną drogą kierujemy się na Podbarany. Po drodze zahaczamy jeszcze o cysternę z kwasem chlebowym i jedziemy dalej. Droga coraz mniej wyraźna, przechodzi w polną, potem prowadzi gdzieś przez las i inne bezdroża. Na niebie za plecami gromadzą się duże, ciemne, deszczowe chmury. Mam złe przeczucie. W końcu dojeżdżamy do jakiegoś asfaltu. W pobliskiej wiosce mówią nam, że do Bohatyrewicz jeszcze około 3 km. Po 500 metrach zaczyna kropić deszcz. Stajemy przy starym nieczynnym sklepie w następnej wiosce. Deszcz wciąż kropi. Chwila zastanowienia i decyzja - ubieramy kurtki, nakładamy worki i jedziemy dalej. ...Ups. Raczej idziemy. Moje tylne koło bez powietrza :-(. Do Bohatyrewicz w ciągu pół godziny dochodzimy na piechotę. W międzyczasie z deszczyku powstała potężna ulewa. Nam chyba już wszystko jedno. ważne by tylko jakiś suchy kąt na noc znaleźć. Jakiś rolnik jadący wozem drabiniastym, najwyraźniej nie przejmujący się ulewą, daje nam namiary na nocleg w Bohatyrewiczach. Miła pani ze wskazanego adresu zabiera nas pod dach swojego domu. Zadowoleni przebieramy się w suche ciuchy i jemy kolację. Podczas rozmowy okazuje się, że nocujemy u potomków samych Bohatyrewiczów. Gospodarze bardzo dobrze mówią w ojczystym języku, więc nie ma problemów z dogadaniem się. Fajnie. Wieczorkiem gdy przestało padać kąpiemy się w pobliskim Niemnie (niestety woda dość brudna). W nocy obiad zjedzony w Mostach zaczął dawać znać o sobie. Lekkie zatrucie.
Rankiem wita nas piękna słoneczna pogoda, jednak samopoczucie fatalne. Nic się nie chce. Wywieszam mokre rzeczy na sznurku między jabłoniami, a sam kładę się na karimacie w cieniu drzew. Leży się wspaniale. Koło południa samopoczucie się poprawia. Wymieniam przebitą dętkę i 7 szprych (urwanych pewnie gdzieś na szutrowych drogach). Pewnie dlatego tak ciężko mi się jechało ;-). Niestety 3 szprych już mi zbrakło. Trudno będę jechał ostrożniej i może jakoś do Grodna dojadę. Żegnamy się z miłymi gospodarzami i kierujemy się do głównej drogi na Grodno. Po drodze odwiedzamy jeszcze grób Jana i Cecylii i ruszamy dalej. Gdzieś na polnej drodze (to były skróty) huk tylnej opony popsuł mi humor. Tak. Teraz już sklejać nie ma co. 5 kilometrów do Swisłocza idziemy pieszo na "flaku". Obok sklepu spożywczego, gdzieś po około godzince pogawędek z miejscowymi udaje nam się złapać stopa do Grodna. Pakujemy rowery i w drogę. Uprzejmy pan podwozi nas do samiutkiego centrum, tuż przy katedrze, proponuje nawet, że zawiezie pod wskazany adres. Szkoda tylko, że go jeszcze nie znamy. Szukamy noclegu. Po dłuższych staraniach, gdzieś koło późnego popołudnia coś znajdujemy. Szybka kąpiel, zostawiamy rzeczy i trolejbusem jedziemy do centrum na piwko. Niestety nieliczne tu lokale przeżywają oblężenie. Nigdzie nie ma miejsc. Ostatecznie kupujemy piwo i kurczaka z rożna w sklepie i lądujemy gdzieś na miejskim skwerku nieopodal zamków. Po 1.00 wracamy na kwaterę.
Rankiem wymieniam przebitą dętkę, potem jedziemy zwiedzić Grodno. Robimy ostatnie zakupy, starając się wydać wszystkie ruble i kupujemy bilet na powrót do Polski. Koło 13.00 pakujemy się i wyjeżdżamy na dworzec. Nieco się spóźniamy na odprawę, która już się zakończyła. Jednak udaje nam się przejść przez zamknięte już drzwi i ostatecznie zdążamy na pociąg do Kuźnicy :-).
Uff. Udało się. Jedziemy do Polski.
Ostatecznie imprezka została zrealizowana w 100%. Pogoda była wyśmienicie słoneczna, zdrówko dopisywało i w ogóle było cool.
Naprawdę polecam.
Masz pytania? Napisz |